28.08.2014

A może... morze...

Ten plan kiełkował od kilku lat
Od zawsze mieszkam w niedalekim sąsiedztwie morza. Kiedy jest się dzieckiem nad morze jeździ się z rodzicami smażyć się na piasku, budować zamki i oczywiście chlupać w wodzie. Z wiekiem człowiek idzie zapewne w jedną z dwóch dróg: kontynuuje plażowanie z całym jego dobytkiem, czyli tłumami ludzi, skwierczącym słońcem i ogólną plażową nudą albo od morza ucieka. Ja poszedłem tą drugą drogą.
Nienawidzę plażowania, nie znoszę tłumów plażowiczów, nieznośnego hałasu nadmorskich miejscowości, porażającego kiczu jaki w nich panuje i ludzi, którym się wydaje, że chodzenie w samych gaciach po mieście jest ok. Tylko czemu nie robią tego u siebie - w Warszawie, Katowicach, Wólce Małej? Jest jakieś dziwne przekonanie w narodzie, że jak jesteśmy nad morzem, wolno nam więcej, tak jakby w tych miejscowościach nie było ludzi, którzy żyją tam przez cały rok i dwa miesiące muszą oglądać brzuchaty sagan pana Zdzisia i wylewające się spod bikini fałdy jego szacownej małżonki Krysi. Nadmorska obyczajowość sezonowa mnie mierzi. Ale wiem, że może być inaczej, że morze ma swój urok, trzeba go tylko poszukać. Taki był cel tego wyjazdu - odnaleźć na naszym Wybrzeżu ciszę i spokój, dzikość i wytchnienie. 
Chciałem zacząć podróż od Władysławowa, do którego normalnie można się dostać pociągiem. Niestety nasz start przypadł na dzień przed uruchomieniem na tej trasie połączeń po remoncie torowiska. Tak więc przyszło nam pokonać nieznośny i nieciekawy odcinek Reda - Władysławowo. Żeby było przyjemniej wspomagała nas pogoda - północny wiatr, zacinający deszcz i temperatura rzędu 12 stopni. No i paskudna główna droga pełna rozpędzonych aut. 

Pierwsza na naszej drodze latarnia - Rozewie
Szczęśliwie za Władysławowem zrobiło się przyjemniej, przynajmniej jeśli chodzi o ruch, bo pogoda bez zmian. Przejeżdżamy nad urokliwą Doliną Chłapowską i docieramy na Przylądek Rozewski - najdalej na północ wysunięty punkt Polski. Za postawionym tu pomnikiem - Gwiazdą Północy -  otwiera się piękny widok na Bałtyk, wzburzony, niespokojny pod ołowianymi chmurami. 
Dolina Chłapowska
Widok z Rozewia
Gwiazda Północy
Do Dębek jedziemy jeszcze asfaltem, cały czas blisko morza. W Dębkach asfalt się kończy i wreszcie zaczyna się leśna droga. Jesteśmy już trochę wyziębieni i wpadamy na pomysł aby jeszcze dziś dotrzeć do Łeby, gdzie czeka na nas ciepły pokój. Czerwonym szlakiem jedziemy przez Karwię, Białogórę i Lubiatowo. Dalej leśny dukt wiedzie praktycznie skrajem plaży. Daleko na horyzoncie słońce coraz bardziej zbliża się do morskiej tafli, jakby chciało się nieco schłodzić. 
Ujście Piaśnicy
Piaśnica
Gdzieś pośrodku niczego
To jest ten moment kiedy mamy morze tylko dla siebie, dokoła żywej duszy. Szkoda trochę, że nie wykorzystujemy tego dłużej. W okolicy latarni Stilo trafiamy na pozostałości jakiejś budowli podmywanej przez falę. Podejście do latarni okazuje się bardzo wymagające, jak na obciążone sakwami rowery, które trzeba wpychać do góry. Niestety latarnia jest już zamknięta, a szkoda bo piękny zachód widziany z jej szczytu byłby godnym zwieńczeniem tego dnia. 
Pozostałości jakiejś budowli w okolicach Stilo
Okolice Stilo
Stilo niestety już zamknięte
Zjeżdżamy do wioski, zaczyna się robić szaro, jedziemy przez las, niestety droga to często sypki piasek, który bardzo utrudnia jazdę. O tej porze natura się budzi, gdzieś przebiegają  lisy, sarny. Jadąc przodem zaskakuje żerującego samotnie dzika. Z lasu wyjeżdżamy koło 22, to ta pora roku kiedy o tej godzinie jest jeszcze w miarę widno, a na północy widać pozostawioną przez słońce łunę. Zrobiło się cieplej niż było w ciągu dnia. Wyjeżdżamy na asfalt i już w ciemnościach mijamy Sarbsk, Nowęcin i o północy docieramy do Łeby. Zmęczeni ale zadowoleni. Za nami 102 km.
Ranek wita nas zdecydowanie lepszą pogodą. Dzisiaj na spokojnie, bez bagaży jedziemy na Ruchome Wydmy. Spędzamy tu trochę czasu ciesząc się słońcem, pustynnym krajobrazem i zimnym piwkiem. Wracamy pokręcić się po Łebie i wieczorem robimy jeszcze wylot nad jezioro Sarbsko. Niestety od jutra już jadę sam. Ania zostaje i wraca do pracy.
Jezioro Łebsko - stateczkiem może się dostać z Rąbki do Kluk
Sieci rybackie na Łebsku
Rowokół widać wyraźnie z każdej strony
Nawet z pustyni
Ruchome Wydmy
Trochę jak wielbłądzi garb
I po co jechać na Saharę?
Pustynne klimaty nad Bałtykiem
Rano się żegnamy i ruszam kierując się na szlak okrążający Łebsko. Ten odcinek znam bo kiedyś tu trafiliśmy motocyklem. Droga wiedzie przez las i w wielu miejscach sypki piach utrudnia normalną jazdę. Trafiam na dwóch chłopaków ze Śląska, którzy mają podobny plan do mojego. Jedziemy razem, przystając w pierwszej wsi na piwko. Za Izbicą zaczynają się bagna, droga w wielu miejscach jest podmokła, leżą jakieś deski, które umożliwiają nam przeprowadzenie rowerów suchą stopą. Szlak jest mocno zarośnięty i męczący. 
Mokradła w Słowińskim Parku Narodowym
Chłopacy Ślązacy dawali radę
Merida też dawała radę, choć przed wyjazdem usłyszałem w serwisie, że czas pomyśleć o nowy rowerze - akurat!
Wreszcie docieramy do Kluk. Tu znajduje się Muzeum Wsi Słowińskiej. Skansen wygląda jak prawdziwa wieś, szachulcowe domy porozstawiane są wzdłuż szosy. Ciche i sympatyczne miejsce. Mają też sklep więc chłopaki znowu wspominają o piwie. Po małym orzeźwieniu rozdzielamy się. Oni jadą jeszcze na platformę z widokiem na Łebsko i leżące pod drugiej stronie wydmy. Ja byłem tam dwa tygodnie temu więc tym razem sobie daruje. Poświęcam chwilę na zabytkowy cmentarz dawnych mieszkańców wsi.
Skansen w Klukach
Rekonstrukcja zagrody rybackiej
Wnętrze jednego z domów
Typowe dla regionu budownictwo szachulcowe
Widok na przystań i Łebsko
Łebsko
Cmentarz dawnych mieszkańców wsi

To chyba jakieś zboczenie, ale stare cmentarze mają niepowtarzalny klimat
Asfaltem jadę w kierunku latarni Czołpino. Daleko przede mną widać charakterystyczny stożek - Rowokół - widoczny z każdego niemal miejsca w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Ostatni odcinek drogi do latarni to wąska szutrówka a na koniec niewdzięczne schody. Za to ludzi mało, latarnia urokliwa,  a widok chyba najlepszy ze wszystkich latarni naszego wybrzeża. Po prawej Bałtyk, Ruchome Wydmy i jezioro Łebsko. Na południu w oddali Rowokół, a po lewej jezioro Dołgie Duże, dalej Gardno i oczywiście morze.
Czegoś tam pewnie nasłuchują
Wydmy od strony Czołpina
Łebsko
Droga do latarni, w oddali Rowokół
Obok Stilo najciekawiej położona latarnia - Czołpino
Dawny dom latarnika
Do Smołdzina zjeżdżam drogą asfaltową. Pora na Rowokół. Niestety podejście na górę nie jest takie łatwe. Mniej więcej 3/4 drogi da się jeszcze podjechać ale potem zaczynają się schody - dosłownie - i rower trzeba znowu prowadzić. Na szczycie wieża widokowa, na której jestem sam jak palec. Widok piękny: Gardno, Łebsko, Bałtyk, Czołpino. Na szczęście bileterka wskazuje mi lepszą drogę na dół, aż szkoda, że sakwy niepokojąco latają bo chciałoby się zapomnieć o hamulcach.
Smołdzino - rzeka Łupawa
Widok z Rowokołu na Gardno
I na Czołpino
Łebsko, wydmy, Bałtyk
Z dwóch opcji objechania Gardna wybieram tę prowadzącą południowym jego brzegiem. Większość drogi to niestety płyty, dokoła płasko i sporo rowów melioracyjnych. Wyjątkowo mocno kojarzy mi się ten krajobraz z Żuławami. 
Się chłopak pręży
A gdzie to było? Nie wiem, za Ustką czy przed?
Do Ustki docieram Szlakiem Zwiniętych torów, bardzo przyjemnym odcinkiem prowadzącym po dawnym nasypie kolejowym, przez lasy i łąki. Ustkę znam pobieżnie, więc zajeżdżam tylko do portu i pod latarnię. Mam wstępny plan gdzie przenocować ale nie wiem czy się uda.

Szlakiem Zwiniętych Torów
Ustka
Pierwszy raz tu byłęm gdy płynęliśmy na Bornholm
Zdarzało mi się bywać tu potem głównie służbowo
Tym razem wyjątkowo rekreacyjnie - a tu latarnia 
Okolice ujścia Słupi i centrum ładnie zadbane
Oczywiście nie udaje się. Teren wojskowy odcięty jest posterunkiem, a z kolei wyglądająca z daleka obiecująco łąka, z bliska okazuje się tak zachwaszczona, że poza ukrwieniem nóg intensywnym kontaktem z pokrzywami niczego innego nie jest w stanie zaoferować. Na szczęście jest naprawdę piękna pogoda więc kieruje się na Jarosławiec. Jadę w pomarańczowym blasku opadającego słońca. Czuję się wewnętrznie spokojny, szczęśliwy, micha mi się cieszy nie wiedzieć w sumie czemu. Zdaje się, że wszystko jest w końcu na miejscu, no prawie, bo jednak jadę sam. Ale wiem, ze mam do czego wracać.
Dworek w jakiejś wsi za Ustką
Ta sama wieś
Hmm tu chyba też
Przejeżdżam Jarosławiec i za miastem szukam miejsca na nocleg. Zjeżdżam do lasu, trochę się kręcę i w końcu znajduje właściwe miejsce. Niestety postanawiam spać pod płachtą biwakową, bo nie chce mi się rozbijać namiotu. I oczywiście nie jest to dobry pomysł. Komary skutecznie utrudniają mi spokojny sen.
Latarnia w Jarosławcu skąpana w świetle zachodzącego słońca
Nie ma jednak tego złego coby na dobre nie wyszło. O 4 rano zwijam manatki i ruszam dalej. To kapitalna okazja, żeby przywitać dzień na plaży. Asfaltowa droga kończy się nagle kilkanaście kilometrów za Jarosławcem. Dalej zamienia się w leśny dukt a potem pojawiają się płyty. Jadę cały czas na skraju plaży, którą przysłaniają krzaki. Znajduje wygodne wejście i pakuje się w piasek. Niewiele myśląc rozbieram się do rosołu i z radością godną dziecka wbiegam do morza. Kąpiel o 5 rano już na wejściu czyni ten dzień lepszym. Tu znowu znajduje to czego szukam. Cała plaża jest moja, spokój tego miejsca daje niezwykłe wytchnienie. Słońce powoli się podnosi, malując wodę pomarańczowymi refleksami. Mewy przysiadły na drewnianych balach i krzyczą tak jak zawsze, tym charakterystycznym dźwiękiem, który za każdym razem wywołuje we mnie dziwne poczucie melancholii. A Bałtyk? Szumi teraz miarowo i spokojnie, bezpiecznie - uspokaja.
Czwarta rano to dobra pora na wypad na plażę
Nie tylko morze ale cały świat wydaje się wtedy inny, lepszy...
Delikatne fale uspokajają swoim szumem
To jak medytacja, w głowie pustka, tylko spokój
Jedyni świadkowie tego zdarzenia
Czyli mojej porannej kąpieli w stroju Adama
Ranki są dobre...
Spędzam tak prawie dwie godziny. W końcu jednak trzeba ruszyć. Droga prowadzi dalej wzdłuż morza nasypem pokrytym płytami. Widok piękny, po jednej stronie nasypu jezioro Kopań po drugiej morze. Żadnych plażowiczów, żadnych tłumów. Egoizm każe mi myśleć, że na ten krótki moment, tu i teraz to wszystko jest tylko dla mnie.
Odcinek między Jarosławcem a Darłowem był jednym z najlepszych
Być może wpływ na to miała wczesna pora...
... a może idealna pogoda...
... z całą pewnością widoki
Stosunkowo jeszcze wczesną porą docieram do Darłowa. Jakoś mi się dzisiaj nie śpieszy, czuje pełen relaks i cieszę się świadomością, że nic nie muszę. Mogę jechać jeśli chcę lub stać i nic nie robić. Nie ma przymusu. Krótką chwilę poświęcam na darłowską starówkę z bardzo ładnym rynkiem. 
Wejście do portu w Darłowie
Kolejna latarnia morska - Darłowo
Charakterystyczny punkt miasta - rozsuwany most
Coś osiadło na mieliźnie

Rzeka Wieprza
Fontanna na miejskim rynku - pomnik rybaka
Rynek
Ratusz
Zamek Książąt Pomorskich
Sarkofagi książąt pomorskich w Kościele Mariackim
Przed Kościołem Mariackim
Z miasta trzeba niestety wyjechać dosyć ruchliwą asfaltówką. Tak jadę do Dąbek. Stąd wąskim przesmykiem oddzielającym jezioro Bukowo od Bałtyku docieram drogą do Dąbkowic. Tu niestety spotyka mnie przykra niespodzianka. Droga się kończy. Okazuje się, że jedyną opcją jest przejście plażą. Pchanie objuczonego roweru po piasku to niezły temat na esej pod tytułem "Dlaczego pchanie objuczonego roweru plażą to niezły temat na esej". 2,5 kilometra męczarni. Dopiero w Łazach wychodzę na drogę. Zjeżdżam na chwilę na południe do miejscowości Osieki aby zobaczyć tamtejszy kościół i ładnie odrestaurowany szachulcowy dworek. 
Kościół parafialny - Osieki XIV w.
Dwór Hillebrandtów - Osieki
Dom szachulcowy - Osieki
Jezioro Jamno
Ponownie wracam do Łaz i ścieżką rowerową wzdłuż jeziora Jamno (po drodze dawne obiekty wojskowe) docieram do Mielna. Mielno pamiętam z czasów dzieciństwa, jako prawdziwie polski morski kurort. I taki też mi się wydaje teraz, choć jest połowa czerwca więc ludzi jeszcze tak dużo nie ma. Znowu odbijam na południe aby dotrzeć do Stoisławia, gdzie czeka mnie popołudnie i wieczór w rodzinnym gronie.
Kolejny dzień bez pośpiechu. Ruszam w trasę dopiero po 14. Z Mścic do Gąsek droga wiedzie asfaltem pod wiatr. W Gąskach odwiedzam kolejną latarnię. Widok w tym miejscu kompletnie niczym nie zachwyca. W zasadzie to jedyna latarnia, na którą żałuje, że się wdrapałem. 
Latarnia Gąski
Widok na wybrzeże
Bałtyk
Dziedziniec latarni
Jadę leśnym duktem do Ustronia Morskiego. Za Ustroniem rowerowy szlak prowadzi przez teren dawnego niemieckiego lotniska w Bagiczu. Długi pas startowy i mnóstwo opuszczonych hangarów. Niegdyś używane przez Luftwaffe, a po wojnie przez Armie Czerwoną. Dzisiaj jest czynnym lotniskiem cywilnym.
Opuszczone hangary w Bagiczu
Dawne lotnisko Luftwaffe - Bagicz
Trochę się gubię i wyjeżdżam na asfaltową drogę. Po chwili jednak znajduje ścieżkę prowadzącą do morza, a tam piękną drogę rowerową prowadzącą wzdłuż plaży do samego Kołobrzegu. W Kołobrzegu nie tracę za dużo czasu i uciekam w kierunku Grzybowa, skąd droga rowerowa wiedzie do Dźwirzyna. 
Przed Kołobrzegiem
Kraina ptactwa wodnego
Latarnia morska w Kołobrzegu
Kolejny raz jadę wąskim pasem tym razem między Reskiem Przymorskim a Bałtykiem, w kierunku Rogowa. Sporo tu powojskowych obiektów. Wreszcie dojeżdżam do małej i całkiem przyjemnej miejscowości Mrzeżyno, leżącej u ujścia Regi. 
Mrzeżyno
Za rzeką poprowadzono szlak, którego znaczna część wiedzie brukowaną drogą. Kiedyś były to tereny zamknięte, zresztą nadal jest tu spory kompleks wojskowy. Szlak jest bardzo ładnie poprowadzony, częściowo wspomnianą drogą, a częściowo przez leśne dukty. W pewnym momencie wychodzi nad samo morze gdzie z niewysokiego klifu otwiera się piękna panorama Bałtyku. 
W górach samotność może oznaczać niebezpieczeństwo, nad morzem - melancholię
Gdzieś nad Bałtykiem 
Szumi...
Jest tu ktoś?

Mijam ten punkt i kilkaset metrów dalej zjeżdżam na plażę. Dzisiaj w końcu planuje spać nad samym morzem. Oczywiście jeszcze wieczorna kąpiel i chwila relaksującej samotności przy znikającym słońcu. Zaimprowizowane schronienie z płachty biwakowej znowu nie daje żadnego komfortu. Dosyć intensywnie wieje, więc wszędzie mam pełno piasku. Nie jest też zbyt ciepło. Eufemistycznie rzecz ujmując była to kiepska noc. 
Ranek jest pochmurny, wietrzny i zimny. A zaczyna się o 4. Dłużej w tych warunkach spać się nie dało. Tym razem 4 rano nie jest tak przyjemna jak dwa dni wcześniej. Pakuje się szybko i uciekam żeby się trochę rozgrzać w drodze. Gdzieś od Pogorzelicy w stronę Niechorza zbudowano bardzo dobrą ścieżkę rowerową prowadzącą wzdłuż torów kolei wąskotorowej. Jest tak wcześnie, że w mijanych miejscowościach kompletnie nie ma życia. Latarnia morska jeszcze zamknięta. 
Niechorze
O 6 rano śpi również Rewal. Słynne ruiny kościoła w Trzęsaczu okazują się wyjątkowo przereklamowane. Kawałek ściany, na wybetonowanym klifie nie robi żadnego wrażenia. Większe wrażenie robi specjalna - wbijająca się aż w morze - konstrukcja  zbudowana specjalnie po to aby te ruiny oglądać. 

Panie o co tyle szumu? - Trzęsacz
Morze się niepokoi, może już coś wyczuwa?

Trzęsacz - ten kościół jest daleko od klifu więc pewnie postoi
Dalej droga w większości biegnie przez las. Kilkanaście kilometrów całkiem przyjemnej rowerowej wędrówki. W Dziwnowie przejeżdżam przez most zwodzony i jestem na Wolinie. Krajobraz i ukształtowanie terenu zmieniają się. Robi się pagórkowato, a w drzewostanie zaczynają dominować buki. Przypomina mi to moją ukochaną Wysoczyznę Elbląską. Zjeżdżam na leśny szlak prowadzący do latarni Kikut. 
Na Wolinie
Kikut
Mimo kiepskiej pogody, mżawki całkiem przyjemnie się pokonuje leśne ścieżki. Dopiero ostatni odcinek przed samą latarnią jest męczący, rower trzeba prowadzić. Szkoda, że gdzieś umknęła mi wcześniej informacja, że Kikut nie jest udostępniony do zwiedzania. Odpoczywam chwilę pod wiatą, mam ochotę się zdrzemnąć, ale jest zbyt zimno. Zjeżdżam do Wisełki i jadę cały czas asfaltem, na szczęście w większości z góry. Odbijam na Gosań, punkt widokowy na blisko 100 metrowym klifie. Sporo tu ludzi jak na tak kiepską pogodę. Dzisiaj Bałtyk wygląda o wiele groźniej. 

Aura tego dnia nie sprzyjała
Gosań - blisko stumetrowy klif
Przed Międzyzdrojami odwiedzam jeszcze Rezerwat Pokazowy Żubrów. Są tu jak się okazuje nie tylko żubry, ale też orły, dziki, czy jelenie. Generalnie ośrodek rehabilituje zwierzęta, które nie mają już szans na wolności. 
Orzeł to chyba?
Mówią, że dobrze posiedzieć przy żubrze
Mały spragniony
Ten to ma sporo na głowie
Piękny okaz, smutno patrzeć, że w klatce
Międzyzdroje w ogóle mnie nie interesują przecinam je więc i asfaltem jadę do Świnoujścia. Aby dotrzeć do najwyższej z polskich latarni muszę ominąć ogromny teren powstającego gazoportu. Przed samą latarnią odwiedzam jeszcze fort Gerharda chyba tylko po to, żeby stwierdzić, że takie miejsca niespecjalnie mnie interesują. Latarnia ze względu na wysokość i ilość stopni nieco daje się we znaki. Widok na miasto, ujście Świny i Uznam rekompensuje podjęty wysiłek. 
Fort Gerharda - Świnoujście
Widok na miasto
I na ujście Świny
A tam w oddali to już Niemcy
Najwyższa na polskim wybrzeżu - latarnia w Świnoujściu
To symboliczny koniec wyprawy wzdłuż Wybrzeża
Niestety od latarni znowu trzeba robić wielkie koło bo prowadzi tu tylko jedna droga. Przeprawą promową dostaje się na drugi brzeg i kieruje w stronę niemieckiej granicy. Od Świnoujścia do Ahlbeck zbudowano ścieżkę rowerową. 
Fort Anioła
Widok z lewego brzegu...
... na prawy brzeg Świny i latarnię
Na granicy
A tak wygląda polskie wybrzeże od niemieckiej strony 
Toże
Przypadkowa kamienica w Ahlbeck
Przejazd tędy pokazuje duży kontrast między polskim a niemieckim wybrzeżem, czy też leżącymi obok siebie kurortami. Świnoujście głośne, ludne, z kiczowatymi stoiskami, straganami i łupiącą po uszach muzyką disco polo. Ahlbeck ciche i spokojne, stonowane, prawie puste. Sprawiające wrażenie, że wszystko tu musi być cholernie drogie. Wszystkie kamienice pięknie odrestaurowane. Sopot przy tym wygląda biednie. Jadę sobie tak bez celu jeszcze kilkanaście kilometrów aż za Bansin i decyduje się wracać. Już pod wieczór opuszczam Świnoujście i tym razem leśną drogą kieruje się do Międzyzdrojów. Mapa wspomina coś o polu namiotowym po drodze ale ja go niestety nie znajduje. Trafiam na takie dopiero w Międzyzdrojach. Jestem wybitnie wykończony i przemarznięty, za mną dzisiaj 150 km, potrzebuje się normalnie i bezstresowo wyspać, a i ciepłym prysznicem nie pogardzę. Pole okazuje się być bardzo przyzwoite, cena trochę mniej.
Dzisiaj kierunek południe, a więc tak naprawdę przygoda z morzem właśnie się skończyła. Droga wiedzie mnie coraz dalej od Bałtyku. Trafiam na dawny poligon doświadczalny gdzie Niemcy testowali rakiety V2. Zachowały się tu resztki charakterystycznej wyrzutni. 
Pozostałości wyrzutni V2
Po krótkim spacerze po lesie (zdaje się, że tereny idealne na kilkudniowy trekking) wracam do roweru i ruszam dalej do Wapnicy. Tu znajduje się dosyć wyjątkowe, choć niewielkie jezioro. Na czym polega jego wyjątkowość? Jego wody mają kolor turkusowy. Wygląda ono w tym miejscu bardzo egzotycznie. Jego nietypowa barwa jest efektem rozszczepiania się promieni słonecznych w czystej wodzie i odbiciem od białego podłoża kredowego. Jezioro bowiem utworzyło się w miejscu dawnej kopalni kredy.
Jezioro Turkusowe
Objeżdżam częściowo jezioro aby dostać się na Górę Piaskową. Zrobiło się pochmurnie i zaczęło padać, wody jeziora stały się ciemne. Szlakiem przez las jadę w kierunku Lubina. Po drodze zatrzymuję się aby podejść na Wzgórze Zielonka. Mimo słabej pogody widok stąd jest naprawdę przedni. Przede mną rozpościera się Delta Wsteczna Świny, Zalew Szczeciński, w oddali zaś widać Świnoujście i Bałtyk. Przez niebo przetacza się potężna czarna chmura, kilka kilometrów przede mną wszystko tonie w deszczu. Na szczęście powoli zaczyna się przejaśniać.
Widok ze Wzgórza Zielonki
Wsteczna delta Świny
Czarne chmury goniły  mnie tego dnia
Zalew Szczeciński
Zjeżdżam do Lubina aby zobaczyć miejsce po dawnym grodzisku. Również stąd znakomicie widać Zalew i deltę. Tylko, że w tym miejscu za ten widok trzeba zapłacić.
Kościół w Lubinie
Widok z dawnego grodziska
Teren dawnego grodziska
Zalew Szczeciński
Za Lubinem zatapiam się w las. Piękny, potężny las. Jazda tu jest czystą przyjemnością. Odbijam w boczną ścieżkę aby zobaczyć dąb Wolinian. Potężne stare drzewo ostało się tuż przy klifie spadającym do Zalewu Szczecińskiego. Podchodzę sobie nieco wyżej i przysiadam na małej ławeczce. Za mną potężny las, przede mną klif a pod spodem wody Zalewu. Nagle w dole dostrzegam łanię z młodym. W ostatniej chwili zapisuje ten widok na matrycy. Ja tu jestem tylko gościem, więc nie chcę przeszkadzać w rodzinnym spacerze. 
Dąb Wolinian
Rodzinny spacer
Wysoki brzeg Zalewu Szczecińskiego
Dąb Wolinian - szacowany na 750 lat
Nieco dalej gubię szlak i przyjemność gdzieś znika bo znowu grzęznę w kopnym piachu. Wreszcie docieram do Wolina. Tracę trochę czasu na zjedzenie czegoś i wstępne objechanie miasta. No i w końcu się okazuje, że za pół godziny zamykają muzeum. Rezygnuje z tych 30 minut aby zdążyć na Jomsborg. Niestety ten już zamknięty. Jadę więc zobaczyć Wzgórze Wisielców, kurhanowe cmentarzysko położone na południe od miasta. Oczywiście poza poza nietypowo ukształtowanym teren niczego tu nie ma. Kurhany porastają wrzosowiska. Miejsce ma fajny klimat, unosi się nad nim duch przeszłości. Trafiam jeszcze na wiatrak typu holenderskiego i decyduje się na ucieczkę. Miasto generalnie jest brzydkie i wygląda biednie. Nie pozostało w nim nic z dawnej chwały pogańskiego emporium. 
Jomsborg - Wolin
Rekonstrukcja dawnej osady
Wzgórze Wisielców - kurhany porosły wrzosy
Wiatrak holenderski
Opuszczam więc zarówno miasto jak i wyspę Wolin. Jadę na południe trzymając się raz międzynarodowej drogi rowerowej R10 a raz szlaku św. Jakuba. Niestety zarówno jeden jak i drugi są tak oznaczone, że bardziej pomaga mi nawigacja w telefonie niż znaki. Nie wiem czemu ale miałem przekonanie, że na zachód od Wisły jest ta Polska A, nowocześniejsza i bogatsza. Jadąc tymi terenami, bocznymi wiejskimi drogami, wzdłuż Zalewu Szczecińskiego jestem mocno zdziwiony. Równie dobrze to mogłaby być wschodnia granica. Przez większość czasu bardzo mi się te tereny podobają. Później też są ładne ale droga po której jadę to jakaś kpina. Jej jakość i męczarnia jaką wywołuje skutecznie przesłania mi krajobrazowe uroki. Szukam miejsca do spania. Chyba zapytam, w którejś z mijanych wiosek jakiegoś gospodarza czy pozwoli u siebie rozbić namiot. W Kopicach nieoczekiwanie zauważam tablicę z informacją o polu namiotowym. Nie tak łatwo na nie jednak trafić. Na szczęście się udaje. Ostoja Orła to niezwykle sympatyczne miejsce prowadzone przez prawdziwych pasjonatów i miłośników przyrody. Regi i Iwona wprowadzają mnie w to czym się tu zajmują. W życiu bym nie pomyślał, że w tej okolicy, której jeszcze przed chwilą miałem dość (głównie przez ten fatalny szlak) może być tak ciekawie. Zachęcony idę na wieczorne safari z aparatem. Rozległe łąki, wrzosowiska, wiatr szumiący w liściach, powoli szarzejący dzień powodują, że ten krótki spacer ma naprawdę niezwykły klimat. Z uporem wypatruje śladów życia. Jest bobrze żeremie, ale mieszkańcy chyba śpią. W końcu po prawej stronie dostrzegam jelonka, chociaż w zasadzie to on dostrzegł mnie pierwszy i zwrócił moją uwagę nagłą ucieczką. Nieco dalej mijam zagrodę szkockich krów. Dziwne włochate stwory są bardzo lękliwe. Zostawiam je więc idąc dalej, powoli zataczam krąg. Nagle dostrzegam kilkadziesiąt metrów przed sobą dwie sarenki. Kiedy mnie zauważają panikują i w tej panice biegną prosto na mnie, rozdzielają się dosłownie o kilka metrów przede mną i rozbiegają w różne strony. Ciekawe czy się odnalazły? Niecałe pięć minut później, w oddali na łące dostrzegam całe stado. Jednak safari się udało. Szkoda, że mój aparat nie radzi sobie w takich warunkach.
Łąki w okolicy Kopic
Tylko wiatru szum...
Ostoja Orłów - wyjątkowo pozytywne miejsce
Efekt wieczornego safari, aparat nie podołał
Wracam do Ostoi i siedzę jeszcze trochę z Regim i jego znajomym gadając o tym i owym. Czas w tym miejscu płynie wyjątkowo spokojnie. To, że ci ludzie uciekli w takie miejsce, znaleźli swój zakątek świata, który kochają, i w którym się realizują uświadomiło mi, że kiedyś też tak bym chciał. Na uboczu wszystkiego, z dala od zatrutego powietrza i wszechogarniającego banału. Mieć czas i możliwość obserwować naturę od samego brzasku do zmierzchu, a nie tylko w przelocie, chwilowym zachwycie, ciągle w drodze gdzieś... 
Ostatni dzień tego wyjazdu to droga do Szczecina. Do Stepnicy klimaty cały czas podobne, cały czas sympatycznie. Potem oczywiście gubię szlak (szlak to by ich trafił z tymi oznaczeniami) i wyjeżdżam S3, po której oczywiście nie można jeździć rowerem. No ale nie widziałem innej opcji, nawigacja też nie pomagała. Przejeżdżam ekspresówką ponad 20 kilometrów, na szczęście bez negatywnych przygód. Uciekam z niej przed Szczecinem i do centrum docieram przedmieściami. Mam jeszcze chwilę do pociągu więc rzut oka na Wały Chrobrego i kierunek dworzec. 
Szczecin oznaczał koniec mojej podróży
Wały Chrobrego
Odra
PKP to jest przygoda sama w sobie. Niby TLK wymaga rezerwacji i zakupu biletów przez internet. Ale przez sieć nie da się zakupić biletu na przewóz roweru. A skład ma (jeśli w ogóle ma) trzy miejsca dla roweru. Cały skład!! I jeśli są wykupione (co można zrobić jedynie w kasie) to taki delikwent jak ja nie kupi już biletu i może spać na dworcu. A skąd ja niby mam wiedzieć, na którą godzinę, którego dnia i kiedy dojadę? Absurd. Na szczęście było wolne miejsce, znaczy wolny bilet. Bo do samej Gdyni byłem jedynym pasażerem z rowerem.
Czas wracać...
Przejechanie tej trasy zajęło mi 8 dni. Dystans 700 km. Oczywiście da się to zrobić szybciej i krócej. Ale nie o to chodziło. Chodziło o... bo ja wiem? Przekonanie się do morza? Albo inaczej o to, żeby odnaleźć je takim jakim bym chciał je widzieć. Czyli bardzo odległym od tego co prezentuje w sezonie letnim, w plażowych kurortach. I to mi się udało. Znalazłem wytchnienie i radość z podróżowania polskim wybrzeżem, znalazłem samotność i spokój, mogłem się wyciszyć i cieszyć rześkim powietrzem i szumem fal. Takie morze zdecydowanie do mnie przemawia i nad takie chcę wracać...

1 komentarz: