25.02.2015

W dolinie Łeby



Po dłuższej przerwie wróciliśmy z Marcinem do wspólnych wypadów. Może w tym roku pociągniemy w końcu temat solidnie, czyli zaczniemy działać częściej i iść bardziej w stronę survivalu niż biwaku
Tym razem ruszliśmy ku malowniczej dolinie Łeby. Poznałem to miejsce na Harpagnie w 2014 roku i mimo ogromnego zmęczenia wyjątkowo mi się spodobało. Porośnięte lasem, morenowe wzgórza dochodzące do ponad 200 m n.p.m., rozdzielone utworzoną przez rzekę Łebę doliną. Idealne miejsce do wyrwania się z miejskiego gąszczu. 
Widok z Jeleniej Góry
Ruszyliśmy na południe z Bożegopola Wielkiego. Miał to być zimowy wypad, tymczasem pogodę mieliśmy typowo wiosenną. Piękne słońce i temperatura dochodząca do 10 stopni. Można było odtajeć po - co prawda wyjątkowo nijakiej ale zawsze - zimie. Najpierw wspieliśmy się na najwyższe wzgórze regionu - Jelenią Górę (221 m n.p.m.). Stąd rozpościera się w kierunku północnym piękna panorama na Pradolinę Łeby. 
Dworek w Paraszynie
W Paraszynie przyjrzeliśmy się bliżej urokliwemu dworkowi z XVII wieku. Stoi zamknięty, wygląda na opuszczony. Szkoda bo to naprawdę perełka, jeszcze w takim miejscu.



Naszym celem było znalezienie noclegu przy samej rzece. Niestety nie jest to takie łatwe, co prawda gęstość zaludnienia jest tutaj niewielka ale pojedyńcze gospodarstwa są na tyle blisko siebie, że ciężko o spokojne miejsce na obóz. Mimo to przez jakiś czas szliśmy brzegiem Łeby. Szum rzeki uspokajał. Wraz z otaczającymi nas wzgórzami przypominało to trochę bieszczadzkie klimaty. 




Zrezygnowaliśmy z noclegu nad samą rzeką i ruszyliśmy do góry na punkt widokowy Porzecze. Na Harpaganie był tutaj punkt kontrolny. Widok z tego miejsca jest kapitalny więc później trafiłem tu jeszcze na nocleg. Tym razem też tu nocujemy. Z góry widać dolinę z migoczącymni światłami gospodarstw i przeciwległe wzgórza.







Przy okazji tego wypadu miałem spać w hamaku. Niestety drzewostan był w tym miejscu na tyle przetrzebiony, że nie dało się go rozwiesić. Pozostał tarp. Marcin rozbił namiot. Wieczorem nadeszła potężna mgła i przymrozek. Jednak ognisko skutecznie pozwoliło o tym zapomnieć.


















Ranek niewiele zmienił, aż się nie chciało wstawać. Na szczęście Marcin podniósł się nieco wcześniej i zadbał o  ogień. Śniadanie, poranna kawa i ruszyliśmy. W lesie było całkiem znośnie ale kiedy wychodziliśmy na pola i przesieki zimny wiatr robił swoje. Wiosna z dnia poprzedniego się skończyła. W drodze powrotnej przypominaliśmy sobie co nieco na temat pracy z mapą i kompasem. Okazało się, że coś tam w głowie zostało bo trafiliśmy dokładnie tam gdzie chcieliśmy. Na dworzec w Luzinie. 



Mam nadzieję, że zaczniemy działać intensywniej w najbliższych miesiącach. I ograniczać sprzęt. Marcin miał dwudziestokilowy plecak. Mój ważył możę 5-6 kilo. Różnica diametralna, wygoda maszerowania również. Komfort spania prawdopodobnie podobny. A wyzwania muszą rosnąć.

1 komentarz:

  1. Fajna wyprawa :) Muszę się w końcu przekonać do namiotu - także zimą :)

    OdpowiedzUsuń