18.07.2015

Rugia trochę osobista


Skoro w zeszłym roku dotarłem do polsko-niemieckiej granicy (a nawet dalej), to w tym postanowiłem kontynuować poznawanie bałtyckiego wybrzeża. Choć tę ideę poprzedziło kilka innych pomysłów. Koniec końców padło jednak na Rugię, małą (a zarazem największą) niemiecką wyspę. Na dwóch kołach ruszyłem ze Świnoujścia. 
Dla odmiany ta relacja będzie niczym innym jak zbiorem przemyśleń przelewanych w wolnym czasie na papier. Pomysł ten jednak przyszedł mi do głowy chyba dopiero trzeciego dnia. Stąd też początek będzie nieco lapidarny (z takiego czegoś właśnie biorą się potem pełne relacje).
 9.06

PKP dba o rowerzystów. Wejście z objuczonym sakwami rowerem do wagonu a potem przedziału to sztuka znana nielicznym. Po kilku godzinach leżenia na pociągowych siedzeniach czuję się bardziej nieświeży niż po 100 km na rowerze.

10.06

Nie chce mi się. Jadę ale to tylko beznamiętne pokonywanie kilometrów. Chyba mam chwilowy kryzys samotnych wyjazdów. Może się wreszcie uspołeczniłem i potrzebuje ludzi? 
Peenemunde - zakłady, u-boot, lotnisko, bunkry, obóz. Przez Wolgast w stronę Stralsund. Pogoda idealna, ale weny brak. Nocleg w lesie. 130 km.














11.06

God Damnit! Jak ja lubię stare kościoły, tę ciszę i spokój kiedy nikogo nie ma w środku. 
Urokliwe Putbus - biała zabudowa. Południowym brzegiem do Thiessow. 10 metrowa przeprawa promowa w Seedorf (2 euro).
Jak tu cholernie idyllicznie. Cisza, spokój, wszystko zadbane, poukładane. Do tego praży słońce. Nastrój +100%. 95 km.



























12.06

Zaprawdę powiadam Wam, że świt to najpiękniejsza pora dnia. W tym czasie wszystko wydaje się właściwe i dobre. Stwierdzam to po raz kolejny. Może jakbym codziennie budził się o świcie byłbym uber szczęśliwym człowiekiem? Choć bardziej podejrzewam, że by mi szybko spowszedniało. Dlatego lepiej dawkować takie doświadczenia. Śniadanie na molo - Prora.









Trzeba przyznać, że Niemcy dosyć dobrze poukrywali pozostałości poprzedniego ustroju. Prostopadłościenne bloki widać gdzieniegdzie w większych miejscowościach. Czasem gdzieś w środku niczego człowiek wpadnie na niespełniony sen architekta o kolektywnym wypoczynku klasy robotniczej.




Jednak to wszystko znika gdzieś pod grubą warstwą czystych, zadbanych zagród, świeżych kamieniczek, schludnych ulic. Tylko czasem trafi się jeszcze, tak dobrze u nas znana, kostka chodnikowa poznaczona pęknięciami jak bruzdami czasu.

W tym wszystkim zupełnie zaskoczyło mnie gospodarstwo Daniela i jego rodziców. Przez chwilę pomyślałem o Albanii, ale to duże przegięcie. Przecież to poczciwa polska wieś. Ogród w lekkim nieładzie, tu i tam nieprzycięte chwasty, trawa też nie rośnie od linijki. Brzęczą owady, nieznośne małe muszki uprzykrzają życie. Dom jest malutki i skromny. Kluczowy zdaje się jest tu guesthouse, który z zewnątrz też nie poraża. Ale z pewnością skupia wszystkie wysiłki gospodarzy. 
Może przez to czuje się tu dobrze? Kawa w ogródku, noga na nogę, Kontynenty w ręku. W ciągu paru godzin byłem już w Salwadorze, Petersburgu, kapadockich klasztorach, a nawet w Polsce, razem z Theroux pociągiem jechaliśmy do Warszawy. Tylko tak jakoś posępnie, beznadziejnie było. 
Daniel w zabieganiu (jego ojciec dopiero wrócił ze szpitala, a matka ma gorączkę) przyniósł mi pyszną pizzę ze szpinakiem i wiejskim serem. Chyba jedna z najlepszych domowych pizz jakie jadłem. Zjadłbym więcej.


A był też dzisiaj Konigstuhl. Skalisty klif wyglądał naprawdę potężnie i widok z niego robi wrażenie. W pakiecie za 8,5 euro jest też Nationalpark Zentrum, do którego podszedłem sceptycznie ale wyszedłem zadowolony.











Lubię w czerwcu najbardziej te długie wieczory i krótkie jasne noce, kiedy wydaje się, że słońce chowa się za horyzont tylko dla żartu, po to, żeby zaraz wyjść z powrotem. Zresztą po solstycjum znowu dzień się skraca i w jakiś sposób jest to przygnębiająca świadomość. Jeszcze przez kilka dni będzie coraz dłuższy. 52 km.

13.06

Plaża, plażowicze, piasek i skwar. Do tego Niemcy bez staników i gaci. W gruncie rzeczy nie przeszkadza mi ta swoboda obyczajów ale przyzwyczajenie wyniesione z polskich plaż każe mi myśleć o tym negatywnie. Właściwie chyba mnie to nawet wkurza. Po co mi ktoś macha penisem przed oczami? Albo obwisłymi wymionami. Niby porządni a fizycznie jacyś wyjątkowo zaniedbani. 
30 minut w słońcu na plaży to maksimum jakie mogę znieść.




Bo nawet Jared Leto kupuje w Netto




















Nadeszły czarne chmury. Słowiańscy bogowie z Arkony witają mnie grzmotami. Mam nadzieję, że to nie oznaka gniewu tylko szorstkie przywitanie swojego.



Plaża ma jakieś 15 m szerokości. Namiot stoi jakieś 10 m od wody. Choć kompletnie się na tym nie znam, wszystkie znaki na niebie i ziemi mówią mi, że albo będzie sztorm (właśnie jebło z rozmachem) albo przypływ. Woda jakoś niespokojnie gładka...


Zastanawiające jest to, że na cały dzień w ruchu wystarczyło mi zaledwie pół paczki ciastek (coś jak Jeżyki). I jeszcze miałem siły, żeby na koniec zrobić nadprogramowe 16 km do sklepu. Z Altenkirchen na Arkonę jechałem jak wariat, bo chmury przybrały groźny kolor i coraz bardziej się do mnie zbliżały.

Mam nadzieję, że u nas nigdy do tego nie dojdzie. Tu nie ma małych sklepów, tylko markety w co większej miejscowości. Żadnych wiejskich sklepików, żadnej pani Jadzi sprzedającej na zeszyt. Broń się Polsko przed zachodnim modelem!

Swoją drogą Arkona - miejsce kultu Świętowita....  Sventevith (Storming near the Baltic) - pasuje jak ulał...

Bogowie się uspokoili. Chyba pogodzili się z moją obecnością w tym miejscu.
Cisza po burzy. Morze już kompletnie się rozleniwiło, ledwie chce mu się szumieć, tak od niechcenia.



Lubię morze wieczorem, kiedy jest pusto, gdy łapczywie i zachłannie mam je tylko dla siebie. Zdecydowanie wolę plaże kamieniste, gdy woda stoi między głazami upstrzona paletą glonobarw. Wolę małe zatoczki niż szerokie piaszczyste plaże. Uwielbiam klimat malutkich rybackich wioseczek osadzonych w krajobrazie tych zatoczek. Tchnie to wszystko abstrakcyjnym wręcz spokojem, niekiedy takim na granicy wytrzymałości. 
Jednak jest w tej ciszy i spokoju coś niepokojącego, morze nigdy nie kojarzy mi się z bezrefleksyjnym szczęściem jakie towarzyszy mi w górach. Pod woalem tego spokoju wyczuwam niekoniecznie pozytywne emocje - nostalgię melancholię... gdzieś w tej bezkresnej toni drzemie pierwotny smutek... Wyczuwam go ale nie potrafię opisać. Wiem, że jest tam gdzieś pod tą ołowianą taflą. 
W górach potrafię niekiedy odnaleźć złość i frustrację, które jestem w stanie rozładować prąc dalej i wyżej i zamienić w radość i ulgę. Z tym dziwnym uczuciem, które wywołuje morze, nie da się nic zrobić. Ono jest. Nie zawsze trafia na podatny grunt, czasem prawie nie da się go zauważyć, bywa kompletnie nieszkodliwe. Ale jest. 61 km.

14.06

Rugia sposępniała w ciągu nocy. Ciężkie chmury, dżdżysta aura i wiatr od morza. Niezła scenografia dla skandynawskiej powieści. Temp. spadła o połowę od wczoraj. 
Pakowanie mokrego namiotu jest niemal pewną obietnicą tego, że wieczorem będę się do mokrego ładował. Chyba, że jakimś cudem wyjrzy słońce. Do tego wszystko jest w piasku...

Droga rowerowa północnym brzegiem Arkony jest piękna. Wiedzie niemal na granicy klifu i co rusz widać w dole morze i fale walczące ze skałami. Dzisiaj, przy takiej pogodzie, morze wygląda groźnie, choć fala nie jest wysoka. Poza tym morze zgniło. I śmierdzi.



I się wypogodziło, chmury niemal zniknęły, słońce znowu pali mi skórę. Tylko wieje tak jakoś wyraźnie. Jest nadzieja na suchy nocleg. Namiot schnie. A ja wracam z Kydryńskim na Zanzibar...










Gdzieś tam na zachodzie ktoś bawi się dzisiaj gigantycznym balonem, z którego konsekwentnie wypuszcza powietrze. Nie tak, żeby nie dało się żyć ale wystarczająco żeby wkurwić.


Dźwiękoterapia ocaliła mnie od frustracji. Przypadkiem trafiłem na przyrodniczą ścieżkę dydaktyczną a tam drewnianą instalacje - leże i dwie wielkie tuby. Położyłem się i dosunąłem drewniane słuchawki do uszu. Odpłynąłem w las... Zapomniałem jak bardzo od pewnego czasu męczy mnie płaski i monotonny krajobraz, jak wykańcza jazda pod wiatr i jak bardzo chciałbym znaleźć sklep, a nie mogę.
Człowiek wybierający się rowerem na Rugię (a pewnie i całe Niemcy) przede wszystkim powinien zaopatrzyć się w mapę z naniesionymi na nią marketami. Ja nie mam więc do jutra pozostaje bez wody.
Wracając do dźwięko-laso-terapii - niesamowicie brzmi las, kiedy pogłośnić go kilkanaście razy. Powinni robić takie rzeczy niekiedy w lasach, w niedalekim sąsiedztwie miast. Żeby szybko się wyrwać i odpłynąć

Piździ.




Pomidor. Co? Pomidor. Sponsorem dzisiejszej kolacji był pomidor. Fasolka w sosie chilli (czyli pomidorowym) wymieszana ze szprotem w sosie pomidorowym. Na dokładkę kanapki z pasztetem pomidorowym z pokrojonym na nie prawdziwym pomidorem. Chyba wiem co mi się będzie śniło w nocy. Pomidor. I czego nie dotknę przez kilka dni. Pomidor. 88 km.

15.06

Ostatni sklep jaki mijałem czynny był w Altenkirchen. Przedwczoraj. Ponad 100 km temu. Od rana jadę bez wody. Dopiero w Altefahr (co uznaję za wyjątkowe) trafiam na zwykły, mały sklepik. To zmarketyzowanie handlu jawi mi się jako coś wyjątkowo obrzydliwego, rozumiem to dopiero tu w Niemczech. Choć przecież w Norwegii było podobnie. Inaczej się to jednak odbiera, kiedy jest się zmotoryzowanym. Wtedy to nie problem gdzieś podjechać do większej miejscowości.
W tej euforii nie zauważyłem, że kupuję cole light. A przecież potrzebuję cukru. Jeszcze dziś nie jadłem. 

Zachodnia część Rugii dosyć znacznie różni się od tej wschodniej. Tam Niemcy skutecznie zakryli ślady po czasach NRD i przywrócili jej charakter niczym z romantycznych wierszy. Tu na zachodzie klimaty epoki Honeckera są nadal widoczne. To region wybitnie rolniczy (choć po prawdzie niemal cała wyspa jest obsiana) i te wioski i zagrody przypominają te polskie (te typowo wiejskie a nie obsadzone mieszczuchami). To nie jest pocztówkowa część Rugii.
I wcale mi się ona nie podoba. Jest monotonna i nudna, płaska, wszędzie pola. Spokojnie od Schaprode w dół można sobie podarować tę część. Do tego ten baran od balonu dalej czerpie przyjemność ze swojej głupiej zabawy...



Wypiłem pół litra coli light - wychodzi na to, że wchłonąłem całe 0,8 kcal. Teraz mogę jechać.
Rugia dokoła mi się skończyła, zamknąłem pętlę. Dlatego ruszyłem ponownie na północ mijając Bergen lewą stroną i rozbijając obóz ponad nim tuż przy cyplu  Ralswieker. 98 km.




16.06

Każda wędrówka (to lepsze słowo niż wycieczka czy podróż, bardziej metafizyczne) odbija się w tych samych refleksach jak codzienność (ten cykl, w którym dominują trzy stany bytu: praca, dom, sen). Niestety ale cały ten codzienny worek emocji, problemów jak i oczywiście pozytywnych zjawisk, zabiera się ze sobą. Nie da się trzasnąć drzwiami i zacząć od zera.
Ciekawe jednak czy da się dojść do zera? Oddać się wędrówce na tyle długiej aby czas i odseparowanie od codzienności w tercecie z nieustającym "nowym", doprowadziły do momentu, w którym codziennością staje się sama wędrówka. I nie ma już innego punktu odniesienia.

Jesienny poranek. Niebo całe w chmurach 12 stopni. Stąd chyba te refleksje. 10 m od miejsca, w którym pakuje obóz przejeżdża ciężarówka i rozlewa szambo...


Dzisiaj znowu byłem na wschodnim wybrzeżu, nad zatoką Prory. Jeszcze wczoraj miałem nadzieję się tu wykapać w morzu, po raz drugi w czasie tego wyjazdu (choć najładniejsza plaża ciągnie się od Glowe do Juliusruh). Niestety temperatura wybitnie nie sprzyja ściąganiu kurtki, nie mówiąc o pozostałych częściach garderoby. 

Tak więc dzisiaj penetruje ścieżki trekkingowe (jest ich tu naprawdę sporo) i inne boczne drogi (wiwat kocie łby!).
Kościół Maryjny w Bergen ma naprawdę ładne wnętrze. O ile większość kościołów tu ma czasy świetności za sobą o tyle ten jest bardzo dobrze utrzymany. Całe ściany i sklepienia spowite są malowidłami. Tylko po cholerę stawiać w środku zabytkowego kościoła plastikowy kiosk, jak te które można u nas spotkać na przystankach tramwajowych (tyle, że nieco mniejszy)?
W ogóle kościoły tu nie są tak "święte" jak u nas. Sprawiają niekiedy wrażenie pozostawionych samym sobie. Wielu elementom przydałaby się renowacja, ale nikt jej nie robi. Do tego są również używane jako sale koncertowe, miejsca performance'ów, teatry czy galerie sztuki. Pytanie: czy to głównie dlatego, że tu państwo nie łoży na kościół i - jak zgaduję - wierni też nie wysypują swoich rent na tacę? I dlatego pastor, żeby trzymać swoją świątynię, szuka też innych źródeł jej finansowania, czy też protestanckie podejście do samego kościoła jako budynku nie jest tak nabzdyczone jak u nas?







Prażone pestki dyni nie są zbyt dobre, w zasadzie robi mi się po nich niedobrze.

Wjeżdżam do Putbus tym razem od północy. Miasteczko pogrążone jest w beztroskim nicsięniechciejstwie. Jakby zamarło. Nie widać ludzi, tylko te śnieżnobiałe zabudowania. Kieruję się do parku aby również oddać się bezczynności. Aż dziw, że to miejsce nie tętni życiem. Jest przecież do tego idealne. Może to ta pogoda. Dzwony wybijają 15.
Park jest bardzo urokliwy i taki jaki powinien być. Są oczka wodne, dużo rozmaitych drzew, których nazw nie znam. Jednak jest ich w sam raz tyle, aby nie zabrakło otwartej przestrzeni. Tak jak powinno być w parku. W końcu to nie las. Brakuje mi takiego miejsca w Gdyni, gdzie można usiąść w ciszy i dajmy na to poczytać książkę, czy po prostu nie robić nic. Myślę o miejscu zielonym ale zadbanym, ułożonym, zmyślnie rozplanowanym. Nie tak odległy Park Oliwski stanowi taki ewenement, że o ciszę i spokój chyba tam trudno. A tu jest 16 i nadal nic. Z drugiego planu dociera tylko szum głównej (przelotowej) drogi. Na pierwszym dominują ptaki. Nie potrafię ich rozpoznać ani po wyglądzie, ani po pieśniach które snują w sobie tylko znanym języku. Ale są i cieszę się, że chce im się ćwierkać, świergotać i trelić.
W ogóle odgłosy ptaków dominują na Rugii. Tych morskich, drapieżnych i tych chowających się po zagajnikach i łąkach. jest tu ich mnóstwo. Słyszę je gdy jadę, gdy siedzę, kiedy idę spać i gdy rano się budzę. Całkiem to przyjemne.



Dziś dzień lenia, ostatnie chwile na wyspie. Gdyby tak jeszcze słońce chciało choć na chwilę, rozgrzać zziębnięte od nieprzyjemnego wiatru kości, byłoby idealnie. 

Jak to mówią nie chwal dnia przed zachodem. Daleki byłem od pochwał ale ocenę miał u mnie bardzo niską. Za chłód, wiatr, brak słońca. A na wieczór się wypogodziło. Powietrze jakby nieco cieplejsze, chmury rzadsze, słońca więcej. Do tego obóz rozbity na plaży i wreszcie druga na tym wyjeździe kąpiel w morzu. Jeśli poranek będzie równie pogodny to Rugia pożegna się ze mną godnie. 78 km.


17.06

Rugia pożegnała się przyzwoicie, choć dopiero po opuszczeniu wyspy i oddaleniu się nieco od morza zrobiło się ciepło i słonecznie. Przestało też wiać. 

Droga płynęła nieśpiesznie bo do Świnoujścia miałem ponad 100 km a wyjechałem dosyć wcześnie. Chciałem jeszcze zostać po niemieckiej stronie na noc. Dlatego zaliczyłem dłuższe przystanki w Greifswaldzie i Wolgaście. Praktycznie po 17 już byłem w miejscu, w którym założyłem, że będę nocował. To wygląda mi na bezpłatny kemping, o tyle, że nie ma płotu i biura. Zakładam więc, że tak jest. Żegnam się z Niemcami browarkiem na plaży i ostatnią na tym wyjeździe kąpielą w morzu (ależ rześko!). 94 km.


18.06

Fascynujące jest to jak leniwe potrafią być nadmorskie kurorty wczesnym rankiem. Bansin, Heringsdorf, Ahlbeck ale nawet Świnoujście, które popołudniu nabierze niesamowicie jazgotliwego charakteru, nieznośnej dźwiękowej mieszaniny odgłosów wszelakich gier, klaksonów, trąbek z przeraźliwie kiczowatych budek i niezastąpionej - w tym zestawie doznań -  muzyki disco polo. Dochodzi 8 a tu tylko czasem nieśpiesznym krokiem przemknie jakiś starszy człowiek. Kilka młodszych osób już zaczyna pracę nad lepszą kondycją. Nawet pojedyncze wrzaski mew dodają temu krajobrazowi bardziej onirycznego charakteru. Ale już za kilka godzin zacznie się ten folwarczny jarmark. Na szczęście mnie już tu nie będzie.
Wizyta w Biedronce, w zasadzie jej część finalna - przy kasie, przypomina mi, że jednak w Niemczech nie było aż tak tanio jak sądziłem.

Wydaję mi się, że mój wyjazd na Rugię był o jakiś jeden pełny dzień za długi. Zdecydowanie przyjemniej dostać się na wyspę przeprawą promową ze Stahlbrode do Gewitzer i tak samo ją opuścić. Od razu skierować się malowniczymi ścieżkami rowerowymi na wschód w kierunku Putbus i dalej na Thiessow. To pejzaże jak z romantycznych obrazów. Całe wschodnie wybrzeże, przez słynny Jasmund aż po Arkonę, warte jest obejrzenia. Północna i zachodnia część przylądka Wittow również. Tylko ten nieszczęsny region zachodniego wybrzeża na południe od Schaprode. Wyłącznie dla zagorzałych maniaków Agrobiznesu. 
Na Rugii nie ma dużych miast, największe Bergen i Sassnitz są i tak małe. Dzięki temu nie ma chaosu i można czuć się naprawdę bezpiecznie. Tylko raz przypiąłem rower idąc do sklepu pod dużym centrum handlowym w Bergen. W mniejszych miejscowościach niekiedy nie odczepiałem nawet torby z aparatem i kamerą.
Oprócz ogrodu Daniela wszędzie spałem na dziko i zawsze był to spokojny sen (pomijając nocleg na plaży kiedy obwiałem się, że w końcu ściągnie mnie sztorm). 
Kolejny etap odkrywania bałtyckiego wybrzeża i jego wysp za mną. Może trzeba będzie za rok zmienić kierunek? Bo do kolejnych fragmentów coraz dalej. 26 km.

Łącznie 722 km.

7 komentarzy:

  1. Bardzo ładne zdjęcia. Sam opis mimo ciężarówki z szambem, zachęca do wyprawy na Rugię.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spałem na polu czy innej skoszonej łące więc ktoś sobie pomyjami ją użyźniał ;) Dzięki za dobre słowo! Pozdrawiam!

      Usuń
  2. 666,6 tyle mil pokazał mi licznik w aucie na naszej ostatniej wyprawie! :D
    Widoki świetne...
    a Ty poeto.. to książkę może pisz?! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie masz jakieś układy z rogatym ;) Nie mam czasu na książkę :D

      Usuń
  3. Piękne zdjęcia. Świetny klimat wewnątrz kościółków i cudne wybrzeża. Pojechałabym :) Nie wiem jak Ty dałeś radę bez jedzenia. Mi na rowerze wystarczą trzy godziny i koniec, nie ma dalszej jazdy ;)
    Czy da się dojść do zera w wędrówce.. To jest bardzo ciekawe zagadnienie. Może jeśli wędrówka staje się sposobem na życie i w ogóle całym życiem, to wtedy? Żeby nie mieć punktu odniesienia, tak jak piszesz. W ogóle bardzo przyjemna relacja, dziękuję :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ja dziękuje za taką opinię :) Sam byłem zdziwiony tym brakiem potrzeby jedzenia tego dnia. Może to przez ładną pogodę i dosyć upalne warunki przez większość dnia :) Marzy mi się kiedyś taka długa wędrówka, która stanie się sama w sobie punktem odniesienia :) Pozdrawiam!

      Usuń
    2. Mi też. Mam nadzieję, że spełnię to marzenie. I Tobie też tego życzę :D

      Usuń