MotoGóry - tym razem bez moto |
Ten wyjazd pojawił się znikąd. Oboje w końcu znaleźliśmy chwilę czasu w tym samym momencie. A nas nie trzeba długo namawiać. Problemem okazało się zebranie reszty ekipy. Chętni niby byli, jeden nawet wahał się do samego momentu wyjazdu, jednak koniec końców zostało nas dwóch. MotoGóry w klasycznym składzie.
Tak wyglądaliśmy, jak w końcu znaleźliśmy cel dal naszego wyjazdu |
Maso Corto |
Zanim jeszcze wyjechaliśmy już zaczął mnie ten wyjazd wkurzać. Miały być Dolomity i tamtejsze ferraty. Jednak mniej więcej co godzinę dostawałem sygnały o zmianie koncepcji. Kiedy w końcu wyszło, żebym na wszelki wypadek zabrał ze sobą cały górski szpej, łącznie z tym zimowym (bo może jednak Alpy) miałem już dość. Tłuczenie się z pełnym ekwipunkiem komunikacją zbiorową przez pół Polski wybitnie mi się nie uśmiechało. Ale podjąłem to wyzwanie. Ostateczny cel naszego wyjazdu ustaliliśmy jakieś dwie godziny po wyjeździe z Zambrowa. Weißkugel - tak brzmiała nazwa szczytu, który postanowiliśmy zdobyć.
Aby tego dokonać pozostało jeszcze pokonać samochodem około 1500 km do malowniczo położonej osady Maso Corto na północy Włoch, przy samej granicy z Austrią. Podróż zajęła nam prawie dobę. W Maso Corto byliśmy chyba przed 14. Należało jeszcze tylko zakupić mapę okolicy, przebrać się, spakować rzeczy i ruszyć.
Po tak długiej podróży organizm nie był zbyt skłonny do współpracy i wzmożonego wysiłku. Stąd też tempo mieliśmy wybitnie spacerowe. Wybraliśmy czerwony szlak prowadzący do schroniska Schone-Aussicht położonego na wysokości 2842 m. Jednak nie zamierzaliśmy w nim spać. Cel był jasny, taki jak jak zawsze - śpimy w najlepszym hotelu pod gwiazdami, czyli naszym miniaturowym namiocie.
To musiało być coś około 2500 m, kiedy znaleźliśmy idealne miejsce na obóz. Nieopodal mieliśmy naturalną kąpiel z rześką, lodowatą wodą. Słońce zachodziło, zapalając fantastycznym kolorem nagie skały masywu Croda Grigia.
Spanie w górach pod namiotem nie stanowi jakiegoś wyzwania. Nawet gdy śpi się na kamieniach a nie na miękkim mchu. Problem pojawia się wtedy, kiedy zapomni się zabrać z domu thermaresta czy w ogóle jakiekolwiek karimaty. Plus niepewnego celu wyjazdu był jednak taki, że miałem ze sobą dwa śpiwory, dzięki czemu był choć minimalny podkład pod tyłek.
Rankiem przywitało nas piękne słońce. Ruszyliśmy z wolna dalej, w kierunku górnej stacji wyciągu, pod Teufelsegg. Tam się nieco rozleniwiliśmy. Zjedliśmy śniadanie i postanowiliśmy zaczerpnąć nieco kąpieli słonecznej. Chcieliśmy też przeczekać kilku turystów schodzących z góry, gdyż w naszych głowach zrodził się niecny plan odchudzenia naszych plecaków. Zwłaszcza, że jeden z górołazów stwierdził, że raki i czekan nie będą nam potrzebne. Poza nimi zostawiliśmy też namiot i kilka innych dupereli.
Kiedy dotarliśmy na przełęcz ukazał nam się Hintereis, przepiękny lodowiec wijący się między górami niczym potężna rzeka. Odtąd droga prowadziła granią zapewniając nam kapitalny widoki po obu stronach. Zobaczyliśmy też wreszcie cel naszej wyprawy - Weißkugel, dumnie bielejący w blasku słońca.
Hintereis |
Weißkugel |
Droga granią była bardzo przyjemna, w końcu jednak szlak schodził z grani i przecinał lodowiec... Wiecie co wtedy pomyśleliśmy o dobrych radach spotkanego wcześniej turysty? Nie zamierzaliśmy jednak odpuszczać. Droga w śniegu była wyraźnie udeptana i dopóki nie dotarliśmy do podejścia pod Hintresjoch nie stanowiła większego problemu. Tam dopiero oblodzenie trasy sprawiło nam lekkie kłopoty.
Później pozostało mozolne pokonywanie lodowca pokrywającego sporą część masywu Weißkugel. Pierwszy raz w życiu widziałem szczelinę i choć była wąska i być może niezbyt głęboka (jednak dna widać nie było) poczułem respekt i strach. Zdecydowanie nie chciałbym tam wpaść. Ostatnie 200 może metrów drogi przed szczytem to czysta, nieskalana śniegiem grań, wąziutka jak brzytwa i wymagająca sporej koncentracji. Oczywiście bez żadnych wspomagaczy w postaci łańcuchów.
Na szczyt, na 3739 m dotarliśmy po 18. O ile większość dnia szliśmy na krótki rękaw, doznając podwójnych wrażeń od grzejącego słońca z góry i lodowca z dołu tak na szczycie musieliśmy powyciągać zapasy odzieży. To najwyższa góra w okolicy więc zapewniała przegląd sytuacji w każdą stronę. A było na co popatrzeć, oj było.
Trochę nas jednak zaczęły przerażać czarne chmury idące gdzieś od strony Dolomitów. Ruszyliśmy w dół, tą samą drogą. Zbiegając po śniegu Ernest zaliczył piękne lądowanie twarzą w białej masie. Pomimo tego, że gonił nas zmrok zbytnio się nie śpieszyliśmy. Kiedy po przejściu lodowca wróciliśmy na grań, słońce zachodziło malując góry pięknymi odcieniami czerwieni.
Wzeszedł księżyc a na niebie zapaliły się tysiące gwiazd. O takiej porze i w takich warunkach jeszcze po graniach nie chodziłem. Klimat rewelacyjny, do tego totalna cisza. A na horyzoncie z trzech stron bezgłośne błyskawice.
Do miejsca gdzie zostawiliśmy nasze bagaże dotarliśmy po 22. Zrobiło się już konkretnie zimno. Później w nocy burza i deszcz dotarły nad nasz namiot.
Trzeciego dnia od rana znowu mieliśmy bardzo dobrą pogodę. Znów ruszyliśmy ku tej samej przełęczy, z której dnia poprzedniego odbiliśmy w lewo na Weißkugel. Tym razem jednak obraliśmy przeciwny kierunek. Nie było tu żadnego szlaku, jednak wybieranie drogi nie było trudne. W końcu na grani nie ma aż tak wiele możliwości. Naszym celem na ten dzień był Im Hintern Eis (3269 m). Po drodze kilka innych szczytów w tym Egg (3217 m). Droga z przepięknymi widokami, niezbyt wymagająca.
Ze szczytu zaczęliśmy schodzić w kierunku schroniska Schone-Aussicht. Pod koniec zejścia pogoda się zaczęła psuć, a przy schronisku się rozpadało. Postanowiliśmy się chwilę zaznajomić ze standardami włoskich schronisk. Automatyczne drzwi, wi-fi - niby fajnie, ale po co? W górach, bez sensu.
Wypiliśmy piwo i korzystając z chwilowego przestoju w opadach ruszyliśmy na poszukiwanie miejsca pod namiot. Znaleźliśmy je dosyć szybko, znowu z kapitalnym widokiem. Ledwo się schowaliśmy a rozpętała się burza.
Grawand był naszym ostatnim celem na tym wyjeździe. 3251 metrów, można by rzec, że to taki okoliczny Giewont. Do położonego poniżej szczytu górskiego hotelu, można dostać się kolejką linową. A na sam szczyt spod hotelu prowadzi ubezpieczona linami i łańcuchami ścieżka. Turystów więc trochę było. Wszyscy poubierani jak na zimę, podczas gdy my cały dzień na krótki rękaw.
Z Grawandu czerwony szlak wiedzie dalej piękną, ostrą skalną granią, aż zaczyna schodzić coraz niżej, mijając jeziorko Lago Di Finale i wpadając w urokliwą dolinę w kierunku Lago Di Vernago, sztucznego zbiornika wodnego o niesamowitym kolorze wody. Zataczamy koło, idąc trekingowym szlakiem w cieniu drzew, aby wejść do Maso Corto od południa i zakończyć naszą górską przygodę.
Powrót po trzech latach do wspólnego wędrowania wyszedł nam znakomicie. Wyjazd był całkowicie na luzie, bez spiny, bez forsowania tempa, bez generowania problemów. Zobaczyliśmy i zdobyliśmy to co sobie z grubsza zaplanowaliśmy, kiedy wpadła nam w ręce mapa, czyli już po dotarciu na miejsce. Obaj wiemy, że na górski szlak jeszcze razem wrócimy.
Pomijając kilka sztuk, autorem zdjęć jest Ernest Jóźwik. (dlatego są takie dobre :))
Chyba właśnie trzeci raz przeczytałam wpis, a raczej zachłannie oglądałam piękne zdjęcia (brawa dla Ernesta ;)). Postanowiłam jednak tym razem zostawić komentarz, żeby Ci przypomnieć, mój drogi Tomku, że masz blog i że fani czekajo na nowe opowieści! :D
OdpowiedzUsuń