20.02.2020

Motocyklowa Grecja


Lało całą noc, piorunami trzaskało, że ciężko było spać. Na szczęście wypadało się do rana i można było ruszać w towarzystwie dominującego na niebie słońca. Jakieś tam chmury się jeszcze przetaczały na horyzoncie, jednak nie dawały żadnego pretekstu do niepokoju. Pod kołami przelatywał nam suchy asfalt.

Samo wydostanie się z Salonik zajęło trochę czasu, miasto jest dosyć rozległe i jego objechanie w kierunku zachodnim było średnio przyjemne. Przez dobrych sto kilometrów jeszcze jechaliśmy drogą szybkiego ruchu, borykając się z porywami wiatru. A potem zjechaliśmy w bok i zrobiło się przyjemniej.

Przynajmniej przez chwilę. Zanim z bocznych asfaltów zjechaliśmy w drogę gruntową. Tu dopadły nas skutki nocnej nawałnicy. Coś co normalnie jest z pewnością przyjemnym szutrem, teraz było lepką, gliniastą breją. Tu nawet kostki niewiele pomagały. Wymagało to od nas sporego skupienia w trakcie jazdy, co z kolei nie było takie łatwe przy coraz to ciekawszych widokach. Pieliśmy się w górę, czasem otoczeni lasem, kiedy indziej otwartą przestrzenią. Ten odcinek był jednak przede wszystkim walką. Po wyjechaniu z niego stwierdziliśmy, że na pierwszy dzień wystarczy.


Pogoda była rewelacyjna. W nocy spało się dobrze, więc ruszyliśmy pełni energii, a przede wszystkim, spragnieni greckich widoków. No i w tym elemencie żadnego zawodu nie było. Grecja jesienią okazała się przepiękna. Lasy mieniły się wszystkimi kolorami oferowanymi o tej porze roku. Masywne, porośnięte drzewami góry tworzyły zjawiskowe kolorowe mozaiki. Było przyjemnie ciepło, ale nie za bardzo. Tak w sam raz. 







Jedynym problemem była ta glina. Szutry dalej nie wyschły i ciągle dostarczały nam nowych rozrywek. Do głównych atrakcji należy zaliczyć podnoszenie motocykla bądź wydłubywanie błota spod przedniego błotnika, które całkowicie dezaktywowało naturalną zdolność koła do obracania się.


Poza tym było przepięknie. Snuliśmy się po zboczach górskich świetnymi gruntowymi trasami, gdzieś jakby wyjątkowo szerokim łukiem okrążając góry, wśród których niepodzielnie panuje Olimp. Ale tak w gruncie rzeczy było mi to zupełnie obojętne gdzie jestem. Nie było potrzeby się tym przejmować, wbijaliśmy w nawigacje jakiś punkt, przy którym spodziewaliśmy się zobaczyć coś ciekawego i w tym kierunku się przemieszczaliśmy. Tego dnia niemal w 100% poza asfaltem.





Za to kolejny dzień był w większości asfaltowy, nastawiony na znalezienie kilku ciekawych miejsc. Pogodowo równie idealny jak poprzedni. Widokowo z każdą godziną coraz bardziej w cieniu potężnych gór, w głębokich dolinach i wąwozach. Pod wieczór tylko się zachmurzyło, temperatura dosyć mocno spadła i końcówkę jechaliśmy już w mroku ciemnych chmur i chłodzie górskiego, jesiennego powietrza.








Obudziliśmy się z widokiem na skąpane we mgle miasto i wyrastające z tej mgły góry. Lepiej by się chyba nie dało. Pierwsze kilometry były zimne. Ale kiedy słońce zaczęło przebijać się przez podnoszącą się mgłę, pogoda wróciła do tego, do czego nas przyzwyczaiła od początku wyjazdu. Tempo było spacerowe, bo też i więcej stawaliśmy niż jeździliśmy. Katafigio, Papingo, potężny wąwóz Vikos, a między tymi i innymi miejscami fantastyczne drogi: kręte, widowiskowe. 










Zdecydowanie jest to kawałek Grecji zasługujący na spędzenie tu przynajmniej kilku dni. My jednak jesteśmy na tripie motocyklowym i najwięcej frajdy sprawia nam jeżdżenie. Więc jeździmy do wieczora, a potem śpimy gdzieś w górach, dosyć wysoko bo wieczorem robi się zimno.





Meteory. Dojeżdżamy do nich kolejnego dnia. Pierwszego i jedynego, w którym pogoda trochę kaprysi. Słońce raczej się nie pojawia, za to co jakiś czas pojawia się lekki deszczyk. Kluczymy nieco, żeby go omijać. Znowu  jedziemy w zasadzie czysto asfaltowo, a  to powoduje, że już się we mnie odzywa tęsknota, za mniej kulturalnymi drogami. Na te jednak wracamy dnia następnego.










Rankiem szybka rundka wokół kapitalnie wplecionych w meteorskie skały klasztorów, a potem podział grupy - na tę. która ma jeszcze trochę więcej czasu i rusza  w kierunku Aten i na nas dwóch, mnie i Ernesta, którzy ruszamy na północ. I wracamy do wynajdywania fajnych górskich ścieżek poza asfaltem. Kierujemy się w stronę Olimpu trafiając również na kilka wyjątkowej urody odcinków asfaltowych. Zjeżdżamy niekończącymi się zakrętami nad wybrzeże, by po kilku kilometrach znowu pchać się do góry po zboczach siedziby greckich bogów. Zapadamy w las, żeby przespać ostatnią noc. Gdzieś poniżej jest poligon wojskowy i mamy wrażenie, jakby chcieli czymś rozłupać tę górę.







Nie spodziewałem się, że Grecja tak pozytywnie zaskoczy mnie widokami. Nie wiedziałem, że krajobrazy tu są tak rozmaite. Przygniótł mnie ogrom greckich gór, zakochałem się w kolorowych jesiennych lasach i chętnie na dłużej zapuściłbym się w wiele urokliwych zakątków mijanych po drodze - ale już bez motocykla. W ogóle nie miałem okazji poznać tej Grecji znanej z katalogów biur turystycznych, nadmorskich kurortów, plaż, ateńskich zabytków. I wcale tego nie żałuje, spodobał mi się ten kraj w takiej właśnie spokojniejszej i mniej obleganej jesiennej odsłonie.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz