Szlak do góry pokonujemy w tempie, którego nie spodziewaliśmy się po sobie tego dnia. Spaliśmy ledwie dwie godziny po ponad 10 h jazdy. Wstawanie lekkim nie było, ale prognozy mówiły, że teraz albo... nie wiadomo kiedy. Więc idziemy, prawie biegniemy, mijając kolejnych piechurów oświetlających sobie drogę czołówkami. I tak zdaje się, że wystartowaliśmy za późno. Mamy ledwo dwie godziny aby znaleźć się na szczycie. To jakieś pół godziny mniej niż przewidują znaki
Z piętra lasu na połacie porośnięte kosówką wychodzimy jeszcze po ciemku. Daleko na północnym wschodzie zapala się jednak z wolna czerwona łuna. Kontynuujemy marsz bo perspektywy są bardzo optymistyczne. Okazuje się, że na szczyt Babiej Góry (1725 m n.p.m.) wchodzimy zdecydowanie przed czasem. Do wschodu słońca zostało jeszcze 45 minut. Presja czasu zrobiła swoje. Wycisnęła z nas ostatnie poty i siły, które wzięliśmy właściwie nie wiadomo skąd.
Na szczycie jest tłoczno. Prawie jak przed centrami handlowymi, na chwilę przed otwarciem przy okazji jakiegoś black friday. W oddali, nieco pozbawiony ostrości, maluje się przed nami łańcuch Tatr. W dole połyskuje jezioro Orawskie, widać Gorce, Pieniny, właściwie to widać wszystko dokoła. Jest wietrznie i nieco mroźnie. Zaczynamy to odczuwać po kilkunastu minutach kiedy dłonie majstrujące przy aparatach zaczynają już nieco przymarzać.
Słońce wychodzi punktualnie. Królowa Beskidów jest dla nas łaskawa. Może nie jest to najwybitniejszy z możliwych wschodów słońca, jednak nic go w zasadzie nie zakłóca. Przez niebo przewija się ledwie kilka pojedynczych obłoków. Trzeba przyznać, że nasz górski wypad zaczął się perfekcyjnie. Zbiegamy na dół i na dwie godziny zapadamy w krótki, ale intensywny regeneracyjny sen.
Ten wypad jest inny niż wszystkie. Ernest jakiś czas temu zaczął realizować swoje marzenie o życiu w vanie. Sam zbudował swój dom na kółkach i nim właśnie tu przyjechaliśmy. Dla mnie to coś zupełnie nowego. Doświadczenie, którego chciałem spróbować, ostatnio może nawet bardziej niż kiedykolwiek, natomiast zupełnie odmienne od tego jak wcześniej podróżowałem. Musze przyznać, że ma to swoje plusy. Jest ciepło, sucho, można komfortowo posiedzieć i spędzić czas w środku w razie niepogody. Gotowanie jest łatwiejsze i daje więcej możliwości, a po trekkingu można wziąć ciepły prysznic. Najlepszy jest jednak ekspres do kawy. Tej nie potrafimy sobie odmówić przy wszelkich sposobnościach. Całkiem, całkiem ten vanlife.
Zapomniałbym o jeszcze jednym istotnym aspekcie. Taki dom na kółkach można ustawić z naprawdę kapitalnym widokiem. Tak też zrobiliśmy, kiedy już się nieco zregenerowaliśmy i ruszyliśmy niżej na Podhale, gdzieś pomiędzy Gorcami, Pieninami a Tatrami. Mieliśmy idealny punkt na cieszenie się widokami. Tatry nie miały przed nami tajemnic, Łomnica czy Rysy wydawały się być na wyciagnięcie ręki. Z drugiej strony piętrzył się masyw Lubania. Na wschodzie widzieliśmy Pieniny na czele z Trzema Koronami, a hen daleko, na północnym zachodzie majaczyła Królowa Beskidów.
Zupełnie nikt nas tu nie niepokoił. Ernesta psy biegały sobie ochoczo nikomu nie przeszkadzając. Było cicho, był pełen relaks. Ranki były długie i wszystkie witały nas przepięknymi mgłami. Czasem musieliśmy czekać kilka godzin (czas ten raczej odmierzaliśmy w kawach), aż mgły się podniosą i rozejdą po okolicznych pagórkach. Z mgieł wyłaniały się niekiedy pojedyncze pagórki jak wysypy na środku morza. Słońce w mroźnych porankach ledwo przebijało się w postaci małej czerwonej kulki.
Zachody może nieco ustępowały wschodom ale i one nie dawały nam powodów do narzekań. Krótki, kilkunastokilometrowy trekking na Pawlików Wierch pozwolił nałapać górskiego, dosyć ciepłego za dnia powietrza. Po dwóch nocach opuściliśmy nasze miejsce z widokiem i przenieśliśmy się na parking u podnóża góry Wdżar, z którego szlak prowadzi na Lubań. Tym razem porzuciliśmy wygody vana i planowaliśmy przespać się na szczycie. Kolejny raz dopisywała nam pogoda. Podejście pod górę było całkiem przyjemne, choć nieco cięższe plecaki dawało się odczuć. Chwilę po wejściu słońce zaczęło zachodzić, a my poznaliśmy zacną ekipę, z którą spędziliśmy wieczór przy ognisku.
Za to ranek... ten ranek był zdecydowanie kulminacją tego wyjazdu. Spektakl, jaki sprezentowały mgły pogrywające z porannym słońcem, był nie do opisania. Smugi wodnej pary przewalały się przez polanę na Lubaniu tworząc iście magiczny klimat. Trudno było się zdecydować czy zwyczajnie stanąć, położyć szczękę na podłodze i podziwiać, czy walczyć o próby oddania tego za pomocą fotografii. Ostatecznie trwało to na tyle długo, że czasu starczyło na wszystko.
Później zwinęliśmy obóz i ruszyliśmy na dół. Jak się okazało wszystko co poniżej szczytu tonęło w smutnej, szarej barwie posępnych chmur i wilgoci. Dobra pogoda w górach właśnie zaczynała być w odwrocie. Nam już to jednak było obojętne. Nasz czas tutaj dobiegł końca. Zrobiliśmy kawę. a potem ruszyliśmy z powrotem na północ. Ja do domu, a Ernest domem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz