24.04.2017

Nad Pacyfikiem


Lecąc do Chile wiedziałem, że w pierwszy weekend pojedziemy nad ocean. Jednak nie przypuszczałem, że zaledwie po 3 dniach tak bardzo będę chciał wyrwać się ze stolicy. Perspektywa rześkiego, oceanicznego powietrza, jakiejkolwiek bryzy, choćby drobnego podmuchu wiatru była niezwykle pociągająca.




W życiu nie widziałem oceanu, więc gdzieś tam w środku odczuwałem sporą ekscytację faktem stanięcia z tym ogromem twarzą w twarz. Pacyfik tego dnia był gładki, spokojny. Lekka fala tworzyła się kilka metrów od brzegu. Lekka fala, która ścinała nóg i z niewidzialną siłą wciągała za sobą. Ciężko to opisać, ale moc drzemiąca w tej spokojnej wodzie lekko mnie przeraziła. Kilka dni później Victor (o którym za chwilę), napisał nam, że był sztorm i woda zalała ulicę w mieście, po której pierwszego dnia w Valparaiso, spacerowaliśmy praktycznie nie widząc - schowanego kilkadziesiąt metrów dalej, za betonowymi murkami - oceanu. Nic dziwnego, że stały tam tablice informujące o zagrożeniu tsunami.







Valparaiso w pierwszym odruchu, po opuszczeniu dworca autobusowego, było sporym zawodem. Jednak im dalej w głąb tym ciekawiej. Najefektowniej oczywiście prezentuje się jego zabytkowa cześć. Jest naprawdę oryginalna. Miasto zwą Perłą Pacyfiku, co jest może określeniem nieco na wyrost, ale drugiego takiego nie znajdziecie, rozłożonego na wzgórzach, z wąskimi uliczkami pnącymi się do góry pod kątem, który niekiedy chyba przekracza 45 stopni. A z prawie każdego zakamarka w dole widać ocean. No i te kolejki (czy windy) ułatwiające pokonywanie wzgórz i dostanie się do wyższych partii miasta. Na mnie jednak największe wrażenie zrobiły obrazy zdobiące ściany tutejszych budynków. Wykonane przez lokalnych artystów, niektóre są naprawdę zachwycające.










Na drugi dzień inną część miasta, ciągnący się kilka kilometrów deptak nad samym oceanem, poznawaliśmy w towarzystwie Victora, u którego spędziliśmy noc. Zasnute lekką warstwą chmur niebo i delikatna bryza znad wody pozwoliły zapomnieć o nieznośnej duchocie stolicy.














Tego samego dnia miejskim autobusem udaliśmy się do Vina Del Mar (a przejażdżka miejskim autobusem w tym miejscu to prawdziwa przygoda). To z kolei typowy kurort nadmorski, z długą plażą, tysiącem turystów, kasynem, hotelami, eleganckimi restauracjami itd. Koniec końców, kurorty są wszędzie takie same, tłoczne i gwarne. Jednak to właśnie tu pierwszy raz mogłem wykąpać się w oceanie.





Jednak zdecydowanie ciekawsze od wspomnianego kurortu okazało się Concon, które zachwyciło wspaniałymi wydmami, piętrzącymi się nad oceanem niemal w centrum miasta. Wiecie z jednej strony wieżowce, z drugiej na horyzoncie również, za plecami hipermarket a przed nami ocean. Kapitalne miejsce, o które trzeba cały czas walczyć, gdyż chciwi developerzy najchętniej zabetonowaliby je kolejnymi apartamentowcami dla wybrańców.















Trzy dni w gwarnym turystycznym miejscu, w środku sezonu, to jak dla mnie wystarczająco. Marzyłem aby wreszcie zobaczyć z bliska to co ujrzałem rankiem, wlatując do Chile, z okna samolotu.

:

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz