Kiedy
wyjeżdżamy z pasma Kordyliery Domeyki rozpościera się przed nami jałowa
płaszczyzna. Nieregularne, czerwone, pomarańczowe, a później szare i brunatne
skały zaczynające sie u wlotów dolin Księżycowej i Śmierci, znikają ustępując
miejsca nieskrępowanej, płaskiej krainie. Linia horyzontu rozmywa się gdzieś w
bezkresie, w odległości, której nie da się ocenić. Pływa i faluje, migocze. Sprawdzam
teren na mapie w telefonie, bo wydaje mi się, że w oddali majaczy coś jakby jezioro.
Faktycznie, na północny-wschód od Calamy znajduję spore solnisko. Nie jestem
jednak w stanie stwierdzić czy to rzeczywiście to, czy tylko złudzenia wywołane
falującym nagrzanym powietrzem.
Terenowa,
nie najmłodsza już, vitara wszelkie dotychczasowe wzniesienia pokonywała niczym
żółw, wolno - wyprzedzały nas tiry - ale uparcie i konsekwentnie. Teraz, na tym
płaskim odcinku asfaltu, jej silnik może trochę odetchnąć. Jadę z dwiema
dziewczynami, które zdecydowały się mnie zabrać, kiedy czekałem na rozwidleniu
dróg wychodzących z San Pedro de Atacama, licząc na okazję. Pewnie duża w tym
zasługa Melissy, którą poznałem dosłownie kilka chwil wcześniej, a która
postanowiła mi towarzyszyć w tych ostatnich momentach przed opuszczeniem
turystycznej mekki. Jednak chłopak z dziewczyną zawsze wzbudza większe zaufanie
niż reprezentant płci męskiej, nawet występujący solo. Naszą, urywaną i
ponawianą co jakiś czas, zdawkową konwersację przerywa tym razem frapujący
widok. W sporej jeszcze odległości od nas, jednak na trasie naszego przejazdu,
majaczy coś jakby dym. Im bardziej się ku temu zbliżamy, tym lepiej widzimy, że
to nie żaden dym (doprawdy nie wiem co na tym pustkowiu mogłoby się palić),
tylko piaskowa zamieć. Jest coraz bliżej, przez moment kompletnie nie widać co
jest za nią. Kiedy wreszcie w nią wjeżdżamy widoczność spada do kilku metrów.
Nie mija jednak więcej jak dwie minuty, kiedy wszystko to nagle zostaje za nami
i znika. Znów mamy idealną widoczność aż po rozmyty horyzont.
Tak
pewnie wyglądała również moja droga z Calamy do San Pedro przed czterema
dniami, kiedy wraz z Willem i Stephenem jechaliśmy najmniejszym samochodem
świata. Zapewne tak wyglądała, bo całą przespałem. Poranne niepowodzenia w
wypożyczaniu zarezerwowanego auta (tak,
to wy zarezerwowaliście auto, niestety nie mam dla was żadnego), próby
znalezienia innego środka komunikacji, brak zdecydowania i w końcu wydanie kupy
kasy na to, żeby poznany przez nich w hostelu chłopak, nas tam zawiózł,
najwyraźniej trochę mnie wyczerpały.
-
Niestety wszystkie szlaki są pozamykane.
Wczoraj przeszła tędy ulewa, drogi są nieprzejezdne, nikt wam nie wypożyczy
nawet roweru. Może jutro otworzą. Jesteśmy na Atacamie, według wielu źródeł
- jednym z najsuchszych miejsc na ziemi. Ponoć są tu miejsca, gdzie deszcz nie
spadł od ponad 450 lat. A my zjawiamy się chwilę po masywnej ulewie. Gdzieś
chyba to wykrakaliśmy, kilka dni wcześniej, kiedy poznaliśmy się w Banos
Morales. Wtedy z powodu szalejących pożarów zamknęli nam przed nosem szlak na
lodowiec El Morado. Popijając zimnego stouta po krótkim trekkingu, w
oczekiwaniu na autobus, śmialiśmy się, że jak polecimy na Atakamę to może też
nam wszystko pozamykają. No i proszę, moc sprawcza zadziałała.
San
Pedro jest większe niż z pozoru się wydaje. Jego turystyczna część jest
stosunkowo mała i bardzo zwarta, niska parterowa zabudowa, otacza wąskie,
błotniste (przynajmniej tego dnia) uliczki. Każde praktycznie drzwi stanowią
wejście do agencji turystycznej. Jest ich tu co najmniej kilkadziesiąt. Oferują
zorganizowane wycieczki w najatrakcyjniejsze miejsca regionu. Jeśli drzwi nie
są wejściem do jednej z takich agencji, z całą pewnością będzie to jakiegoś
rodzaju jadłodajnia, sklep z pamiątkami, ewentualnie sklep spożywczy. Domów
mieszkalnych w tej części osady nie widać. Są jeszcze hostele i kempingi. Jest
też całe mnóstwo turystów wszelkiej maści. Tak, miasteczko jest gwarne i
duszne. Jest gorąco, poza wysychającymi kałużami, nie czuć w powietrzu nawet
grama wczorajszej ulewy. Rozbijamy namioty na jednym z kempingów, zostawiamy
nasze rzeczy i ruszamy coś załatwić. Najlepiej samochód. To w Chile okazuje się
być jednak przedsięwzięciem ponad nasze możliwości. W jedynej mieszczącej się tu wypożyczalni, kobieta mówi nam, że obecnie nic nie
ma i możemy przyjść sprawdzić jutro. Brak własnego środka komunikacji na Atakamie
dyskwalifikuje możliwość zwiedzania jej na własną rękę, co było naszym
pierwotnym założeniem. Pozostaje zatem skorzystać z usług agencji. Po odwiedzeniu
dwóch i wstępnym zapoznaniu się z ofertami, w trzeciej decydujemy się na
wykupienie atrakcji dnia następnego. Przyznaje się, że byłem zrezygnowany więc
poddałem się wyborowi moich towarzyszy. Pewnie przekonało nas też to, że
siedząca za biurkiem młoda Baskijka, była pierwszą spotkaną przez nas w Chile
osobą, która chętnie i rzeczowo odpowiadała na nasze pytania.
W nocy szczekały psy, a gdzieś dalej w mieście trwała niekończąca się impreza...
W nocy szczekały psy, a gdzieś dalej w mieście trwała niekończąca się impreza...
Droga
wydawała się być płaska, a jednak sukcesywnie zwiększaliśmy wysokość. Po lewej
stronie piętrzyła się góra fantastyczna, o niemal idealnie stożkowatym
kształcie. Jej zbocza pokrywał śnieg, tworząc nierealny kontrast z
piaszczystym, pustynnym krajobrazem, porośniętym jedynie kępkami bladozielonych
traw. Nie dało się oderwać od niej wzroku. Była jak magnes, królowała nad
okolicą, rzucając złowrogi cień wulkanu. Licancabur mierzy 5916 m n.p.m. i w
swoim kraterze mieści jedno z najwyżej położonych jezior na Ziemi. Stajemy na
poboczu drogi bo nasz kierowca-przewodnik dostrzegł lamy. Jest bardzo sympatycznym
i kontaktowym gościem, stara się nawiązać kontakt z każdym z naszej dziewiątki.
Oczywiście wywiązuje się ze swojej roli opowiadając o miejscach, które nam
pokazuje. Przy każdym zatrzymaniu wybiegamy jak na komendę, niczym japońscy
turyści i robimy dziesiątki zdjęć: ja z górą, ja z lamą, lama z górą, góra z niebem, a
to na jednej nodze, na dwóch, zamyślony, w podskoku, a że niby przypadkowe, a
może trochę od niechcenia. Jestem tego częścią, nad wyraz aktywną, choć uparcie
unikam pojawiania się na własnych zdjęciach. Interesuje mnie ta przestrzeń, te
kolory, formy i faktury. Robię zdjęcia, nie fotografię, choć pewnie wolałbym te
drugie. Niemniej jednak stanowią one dla mnie zapisane wspomnienie tego
miejsca, takiego jakim je widzę, czasem takiego jakim chciałbym je widzieć,
szukając usilnie tego kadru, którego nie będą mi psuły ludzkie postacie.
Okrążamy
dalej potężny wulkaniczny masyw, a powietrze staje się coraz rzadsze. San Pedro
znajduje się na wysokości 2400 m n.p.m., my zaczęliśmy zbliżać się do 4000 m.
Za Licancaburem wynurza się kolejny wulkan, niewiele niższy, Juriques. Przez
oba te szczyty przebiega granica z Boliwią. W kierunku Boliwii odbija szutrowa
droga, biegnąca u podnóża wulkanu, którą z pewnością można dotrzeć na
legendarne Salar De Uyuni. My jednak zmierzamy w kierunku południowym,
okrążając potężny wulkaniczny kompleks Purico. Krajobrazy są obłędne. I
surrealistyczne. Z ogromnych piaszczystych wydm wyrastają białe szczyty
kontrastując z soczystym, niemal granatowym odcieniem nieba i zielonymi trawami
w niewielkim rozlewisku, służącym za oazę dla flamingów i wikunii -
najmniejszego i najwyżej żyjącego przedstawiciela wielbłądowatych. Na pozór wydaje się, że
wszystko jest tu takie same: puste i jałowe. Jednak ta pustka jest niezwyczajnie
różnorodna. Piaszczyste wydmy zmieniają się w żwirowe, kamieniste płaszczyzny,
te przeradzają się w kruche formacje skalne. Ziemia mieni się wszelkimi
odcieniami jałowości, od rozpalonego słońcem, jasnego piasku, przez wysuszoną
skałę, po szare, niemal czarne, popioły spływające łagodnymi zboczami w
olśniewająco białe solniska z lazurowymi lagunami. Oczy wariują a migawki aparatów ledwo nadążają z rejestrowaniem tych bajecznych pejzaży.
Kilka dni później Will napisał, że Bóg musiał poświęcić kilka dodatkowych minut
na namalowanie Atakamy.
Wątpię
aby niemieccy inżynierowie przewidzieli vw transportera do wykorzystania w taki
sposób, w jaki robi to nasz kierowca. Jedziemy bezdrożem, płaskim jałowym
terenem, pełnym mniejszych i większych kamieni, z impetem odbijających się od
podwozia i karoserii. Wszystko się trzęsie, pewnie większość z nas w duchu
zastanawia się, w którym momencie odpadną koła. Te jednak uparcie kręcą się,
lekceważąc poniekąd swoje przeznaczenie, którym są asfaltowe drogi. Docieramy
do Monjes de La Pacana, wyrzeźbionych ręką natury skał, przypominających
mnichów w czasie procesji. Przechadzamy się pośród tych potężnych tworów
będących pozostałością wulkanicznej aktywności, podziwiając ich wyjątkową
fakturę oraz wspaniałą panoramę znajdującego się w oddali solniska. Stąd
kolejnym offroadem przedzieramy się przez pustynny bezkres, na horyzoncie
błyszczą bezimienne dla nas, białe szczyty. Mijamy spore stado wikunii
zastanawiając się, czym te ssaki się tu żywią. Ścieżka zaczyna schodzić lekko w
dół, w niewielki wąwóz, którego skały po lewej stronie zaczynają przybierać
dziwne kształty. Nasz przewodnik mówi, że nazywają je Katedrami i faktycznie
przypominają potężne filary gotyckich świątyń. Jednak to co ukazuje się naszym
oczom dosłownie chwilę później jest wyjęte z zupełnie innej planety. Wydaje się
wręcz, że tego nie powinno tu być, że to jakiś żart, absurdalna zachcianka
stwórcy. A jednak jest, mieni się bezczelnie z oddali wszystkimi odcieniami
zieleni, lazuru i i nieco bardziej pasujących tu odcieni piaskowych. Horyzont
ginie gdzieś całkowicie za tym zjawiskiem, jakby dalej miała być krawędź
świata. Aguas Calientes i rozciągające się począwszy od tego miejsca potężne
Salar de Tara, docelowy punkt naszej wycieczki. Robimy przerwę na obiad i delektujemy
się tym miejscem. W lagunie brodzą flamingi, na niebie rozpościerają skrzydła
myszołowy. Nieznany nam mały ptaszek przysiadł na belce tuż obok i z lekką
obojętnością przygląda się gatunkowi, który pasuje tu najmniej. Jesteśmy
wysoko, pewnie ponad 4000 m, słońce pali skórę ale mimo to jest chłodno.
Jankesi są na krótko i w sandałach, niezbyt roztropny dobór garderoby przy
takich wysokościach. Will ma chociaż bluzę, Stephenowi pożyczam moją kurtkę.
Zbieramy się i tym samym bezdrożem wracamy do asfaltowej drogi, trasy numer 27
prowadzącej do Argentyny. Zatrzymujemy się jeszcze nad niewielkim jeziorem i
potem jednym strzałem pokonujemy całą trasę do San Pedro.
Oczywiście
nie dziwi nas to, że w wypożyczalni słyszymy, że nie ma już żadnego auta aż do
wtorku - Chile - myślimy wkurwieni. Na szczęście w tym zapyziałym miasteczku,
które w niepojęty sposób wyjątkowo nam nie leży, znajdujemy tanie czerwone wino.
Tańsze niż woda. Bo tu wszystko jest drogie, nawet dla chłopaków z Oklahomy. W
nocy znowu tłuką bez litości w bębny i krzyczą. Ludzie, którzy tu przeczekują,
czekając nie wiadomo na co, pewnie współcześni podróżnicy bez swojego miejsca i
czasu. Czekają na przypływ gotówki, żeby ruszyć dalej, a może po prostu
chwilowo nie mają pomysłu. Więc w nocy hałasują, a za dnia znikają,
przesypiając gdzieś nieznośny upał.
Samochód
pozostał ten sam, zmienił się jednak przewodnik i reszta towarzystwa.
Amerykanie wczoraj wrócili do Calamy, skąd mieli samolot powrotny do Santiago.
Ranek jest jeszcze dosyć rześki, ale wszystkie znaki na niebie i ziemi
wskazują, że pogoda dzisiaj niczym nie będzie się różnić od tej dnia
poprzedniego. O ile na wyższych wysokościach słońce przyjemnie pali skórę,
schładzaną jednak górską bryzą, o tyle w San Pedro nic nie ratuje przed
nieznośnym upałem. Tym razem jedziemy w nieco innym kierunku, drogą wzdłuż
potężnego Salar de Atacama, największego solniska w Chile i trzeciego pod
względem powierzchni na świecie. Otoczone z jednej strony potężnym masywem
Andów, a z drugiej górami Domeyki, długie na 100 km i szerokie na 80, stanowi
niemal 30 % światowych złóż litu. Minimalna ilość opadów i wysoki poziom
odparowania, czyni jednocześnie te złoża wyjątkowo łatwymi i tanimi w
eksploatowaniu. My jednak nie przyjechaliśmy tu na praktyki w przemyśle
wydobywczym, ale po to aby zobaczyć flamingi w lagunie Chaxa. Z zamieszczonych tu informacji i opowieści przewodnika, dowiadujemy się, że w
tym rejonie Chile możemy spotkać trzy odmiany tych charakterystycznych ptaków:
flaminga andyjskiego, chilijskiego i flaminga James'a. Nie wydaje się aby
ktokolwiek z nas był ornitologiem, więc tak do końca nie wiemy, które
konkretnie flamingi obserwujemy brodzące w lagunie czy przelatujące nam nad
głowami. Dość nam, że jest ich tu całkiem pokaźna liczba. A sceneria
towarzysząca przyglądaniu się tym pięknym ptakom jest niebanalna. W oddali
bowiem, gdzieś za migoczącym w gorącym powietrzu lustrem laguny, piętrzą się
potężne wulkany: Sairecabur, Licancabur, Juriques, Llullaillaco czy najbardziej
aktywny ze wszystkich w tej części Andów - Lascar, blisko sześciotysięczny
olbrzym, leniwie wypuszczający z siebie opary siarki.
Po
opuszczeniu laguny kierujemy się dalej na południe, stopniowo pnąc się coraz
wyżej. Okrążamy Miniques, kolejny potężny, blisko sześciotysięczny stratowulkan,
aby zatrzymać się na chwilę przy drodze i móc z oddali i wyższej perspektywy
spojrzeć na Salar de Talar, gdzie zjawiamy się kilkanaście minut później. Miejsce
to słynie z niezwykłych czerwonych skał - Piedras Rojas, tworzących fenomenalną
panoramę wraz z niemal białą, idealnie gładką wodą wypełniającą solnisko, oraz otaczającymi
je szczytami. Góry po drugiej stronie wydają się być usypane z popiołów,
będących mieszanką wszystkich odcieni mroku. Z oddali kompletnie jałowe,
wysuszone i bez życia, bez nadziei. Zachwycające swoją surowością.
Piedras
Rojas to najdalszy punkt naszej wycieczki. Wracamy z powrotem tą samą drogą,
mijając po lewej stronie wulkan Caichinque i okrążając ponownie Miniques. Kiedy
ten drugi znika za naszymi plecami, kierowca odbija w szutrową drogę i załącza
tryb rajdowy, po wyboistej i pełnej kamieni nawierzchni, wyprzedzając naszym
cierpiącym busem, terenowe samochody spod znaku toyoty. Kto do tej pory nie
miał zapiętych pasów szybko się zreflektował, że najwyższa na to pora. Na
szczęście odcinek nie był specjalnie długi i po kilku minutach wzmożonej pracy
gruczołów odpowiedzialnych za produkcje adrenaliny, zatrzymujemy się przed
bramą będącą wjazdem do rezerwatu Lagunas Miscanti y Miniques. Dwa jeziora o
głębokiej ciemnoniebieskiej barwie, zostały niegdyś rozdzielone przez lawę
wypływającą w wyniku erupcji z wulkanu Miniques. Dzisiaj, wspomniany wulkan
oraz drugi, z piętrzących się ponad jeziorami, Miscanti, są wulkanami
wygasłymi. Oba jednak, wraz z bielejącymi gdzieś w dali innymi szczytami, czynią to miejsce kolejnym
fantastycznym i godnym zobaczenia na Atakamie, jednocześnie po raz kolejny innym od tego co
widzieliśmy do tej pory.
Po powrocie roztopiłem się w skwarze San Pedro. Pod wieczór wypożyczyłem rower i wyjechałem wylotową drogę w stronę Calamy, aby z góry spojrzeć na potężny płaskowyż, majaczące w dole miasteczko i fantastycznie rozpalony światłem zachodzącego słońca, dominujący w tej scenerii Licancabur. Powtórzyłem wyjazd za miasto jeszcze nocą, aby przekonać się, czy rzeczywiście Atacama jest jednym z najlepszych miejsc do obserwacji nocnego nieba. Na nocnym nieboskłonie rozpoznałem tylko Oriona, cała reszta gwiazd i konstelacji była mi obca, inna niż u nas. Było ich też jakby więcej. Znacznie więcej.
Fanatastyczne zdjęcia i tekst, który wzbudził we mnie delikatne uczucie zazdrości;) ale takiej pozytywnej i motywującej, zeby jednak zmobilizować siły i ogarnąć ta Patagonie jak najszybciej!! Bo jeśli pustynia, na której krajobraz powinien być nudny potrafi dostarczyć takich widoków i doznań, to góry i ocena muszę być nieziemskie;)) pisz więcej! Kas
OdpowiedzUsuńPrzyjdzie czas i na Patagonie ;)
UsuńTomek, przepiękne zdjęcia! A to nocne niebo - po prostu poezja. Czyli naprawdę gdzieś tam jest ta masa gwiazd i można ją zobaczyć ;).
OdpowiedzUsuńDzięki Aniu :) tak to prawda!! Ale jeszcze prawdziwsze jest to, że aby ją zobaczyć wcale nie trzeba tak daleko jechać :)
Usuń