22.08.2012

Last minute to Romania 2012


Dziwna sprawa wyszła z tą Rumunią. Przede wszystkim w ogóle nie zakładałem, że tam pojedziemy w tym roku. W ramach obycia ze sprzętem i ewentualnego poznania jego wad ukrytych wymyśliłem sobie, że w tym roku nasza wyprawa nie wyjdzie poza granicę Polski. Miała być ściana wschodnia w myśl zasady "cudze chwalicie, swego nie znacie". Jednak na początku lipca Asix ni stąd ni zowąd rzuca myśl - Ukraina! Nie trzeba mnie było do tego długo przekonywać. Jednak był jeden mały problem - paszport Asixa, a raczej jego brak. No ale złożyliśmy wniosek i pozostało czekać, a do terminu wyjazdu było już tylko trzy tygodnie. Z upływem czasu dochodziło do nas, że może się nie udać i paszportu nie będzie. Trzeba było pomyśleć o jakiejś alternatywie. Ściana wschodnia to już było za mało.
Padło na Rumunię, bo zawsze fascynowała mnie dzikość tamtejszej przyrody, mnóstwo gór i niezmierzone połacie lasów. Ostateczna decyzja zapadła na trzy dni przed wyjazdem,  kiedy to wciąż jeszcze nie było paszportu. Szybki research co warto zobaczyć, gdzie pojechać. Pomogły relację ludzi z forum TA i kilka innych wygooglanych informacji. Sprzęt wyprawowy łącznie z częściami zapasowymi zbierałem już od paru tygodni więc pozostało się spakować i ruszać.

Dzień 1 - Wszystkie drogi prowadzą do Zambrowa.

Kiedy rzuciłem na forum, że 27 lipca wyjeżdżamy, Neno zaproponował, żebyśmy pierwszy nocleg spędzili u niego. I choć plan był taki, że jedziemy jak najdalej w Polskę, żeby w sobotę było mniej do przejechania, przystaliśmy na zaproszenie. Czego oczywiście absolutnie nie żałujemy. Posiedzieliśmy, popiliśmy i pojedliśmy, pogadaliśmy. A do tego dostaliśmy przydatne naszej wyprawie artefakty. Od Neno przewodnik po Rumunii i mapę a od Leo, która też go odwiedziła tego wieczora, deflektor na szybę. A no i oczywiście słynny zambrowski makowiec.

Dzień 2 - Spiski Hrad by night.
Taki widok układał nas do snu
Po owocnym wieczorze oczywiście nie wyruszamy tak wcześnie jak powinniśmy. Zbieramy się nieco ospale, jemy śniadanie i ruszamy po 10. Od samego początku jest gorąco, więc dosyć intensywnie się męczymy. Zakładam sobie w ciszy, żeby dojechać dzisiaj na Spiski Hrad. A to oznacza prawie 700 km. Przejazd przez Polskę traktujemy jak formalność, w związku z czym przystanki są tylko po to aby się napić i rozprostować kości. Granicę w Barwinku mijamy już wczesnym wieczorem i lecimy dalej - mamy w portfelu 30 euro. Powoli zaczynamy rozglądać się za jakimś miejscem na rozbicie namiotu. Niestety szału nie ma. Kiedy wpadamy na autostradę szanse dramatycznie maleją. W końcu, już po zmroku, docieramy pod Spiski Hrad. Zamek majestatycznie wznosi się ponad miasteczkiem.
Nasz słowacki hotel
Ale nadal nie mamy gdzie spać. Okrążamy miejscowość, gdzieś tam niemal w totalnych ciemnościach mijamy Romską osadę (moja pierwsza myśl - o jakieś domki kempingowe), która napawa nas lekkim przerażeniem. W końcu po zatoczeniu koła wokół zamkowego wzgórza i przylegających pół natrafiamy na podjazd pod zamek. Jest 22 a na parkingu stoi jeszcze sporo samochodów. Uprzejmy słowacki parkingowy informuje nas, że zamek już zamknięty i czeka aż zejdą ostatni zwiedzający, po czym gasi na parkingu światło i ucieka do domu. Zapytaliśmy go czy możemy się tu gdzieś rozbić.
A taki widok nas przywitał po przebudzeniu
Spsiki Hrad
Okazało się, że nie ma problemu. Szybko wpadamy na pomysł, że rozbijanie namiotu nie ma sensu bo pod budynkiem sanitarno-gospodarczym jest piękna i obszerna weranda. Słowak przychyla się do naszego pomysłu, co więcej mówi, że rano otworzy nam prysznice, żebyśmy mogli się umyć. Zmęczeni zasypiamy szybko. To chyba nasz najdłuższy dzienny dystans - ponad 650 km.
Ruiny zamku to naprawdę urokliwe miejsce
Asix zawsze żąda wspólnych ujęć

Dzień 3 - Burza nad Tokajem.

Wstajemy rano, kąpiemy się, pakujemy i idziemy na zamek. Wstęp kosztuje nas 10 euro. Budowla naprawdę robi wrażenie. Dostajemy elektroniczny przewodnik (kaucja 10 euro) w języku polskim i obchodzimy sobie na spokojnie całość. Pogoda jest znakomita i w oddali widać zarys Tatr.
Po zejściu przebieramy się w nasze zbroje i ruszamy na Węgry. Dziwnie się czuje przejeżdżając granice, na których nikt nie stoi i nie kontroluje. Mimo to budynki, które pozostały budzą we mnie dziwny lęk. W końcu kiedyś nie było to ani łatwe ani wesołe.
Tokaj
Na Węgrzech szybko skręcamy na drogę prowadzącą do Tokaju. Pojawia się coraz więcej wzgórz porośniętych winoroślą. Im bliżej miasta tym więcej winnych plantacji, coraz więcej sklepów i piwniczek oferujących lokalne wyroby. Wjeżdżamy do Tokaju i rozglądamy się za noclegiem. Żar leje się z nieba i dochodzimy do wniosku, że bez prysznica się nie obędzie.
Piwo w pubie dla motocyklistów
Było gorąco więc trzeba się było chłodzić...
... wszelkimi metodami
Rozbijamy się na kempingu Tiszavirag - tuż nad rzeką Tiszą. Cena nie jest najskromniejsza - ponad 45 złotych. Wykapani i rozpakowani idziemy porozglądać się po mieście. Tokaj okazuje się być wyjątkowo urokliwym i spokojnym jak na popularne miasto, miejscem. W pubie dla motocyklistów wypijamy piwo a w jednym z mnóstwa sklepów z winem kupujemy coś dla umilenia wieczoru. Tym sposobem zostajemy całkowicie pozbawieni gotówki. Kiedy siedzimy sobie nad rzeką delektując się winnym trunkiem, nad naszymi głowami zbierają się czarne chmury. Z pierwszymi kroplami chowamy się do namiotu. Potem rozpętuję się porządna burza.
A galerii z winem było co niemiara
Ten pan na beczce już trochę popił

Dzień 4 - Rumunia!!! Maramuresz.

Rano pogoda znowu powraca do formy. Namiot schnie szybko. Pakujemy się i wyjeżdżamy. Droga do granicy dziwnie nam się dłuży ale w końcu docieramy do przejścia w Urziceni. Rumunia choć należy do UE nie należy do strefy Schengen, w związku z czym na granicy stoją celnicy i sprawdzają dokumenty. Nie robią jednak żadnych problemów i szybko nas przepuszczają informując przy okazji, że na motocykl nie są wymagane winiety - co mnie bardzo cieszy. Do Rumunii wjeżdżamy z 1 euro w portfelu.
Cmentarz w Sapancie
Pierwsze rumuńskie kadry są dokładnie takie jak sobie wyobrażałem i jak wyobraża sobie przeciętny Polak. Pola, biedne wsie, babcie w chustach, konie z wozami i stare PGRy. Przez chwilę czuje się, jakbym wraz z przestawieniem zegarka o godzinę do przodu, paradoksalnie cofnął się w czasie o kilkadziesiąt lat. Wraz jednak z wjechaniem do pierwszego miasta - Carei - a później do kolejnego - Satu Mare - obraz nieco się zmienia. Miasta przynajmniej w przelocie niespecjalnie różnią się od naszych. Może poza tym, że nie ma tam jeszcze mody na styropianowe elewację bloków,  w związku z czym wygląda to trochę biedniej/obskurniej/brudniej (niepotrzebne skreślić). Poza tym szybko natrafiamy na loga znanych nam marketów (Kaufland, Tesco, Carefour) i czujemy się prawie jak w domu. Małe zakupy i opuszczamy miasta. Na szczęście ani w marketach ani na stacjach benzynowych nie ma problemów z płaceniem kartą.
Kolorowe i zabawne epitafia sprawiają, że człowiek jest daleki od zadumy...

... tak typowej dla naszych nekropolii

Sapanta
Jedziemy do Sapanty. Powoli zaczynają się nam ukazywać góry. Robi się coraz przyjemniej. Górskie widoki radują nasze oczy. Droga zaczyna się wić niezliczoną ilością zakrętów w górę aby po drugiej stronie znowu opaść. Tak, takie odcinki cieszą każdego motocyklistę. W końcu dojeżdżamy do Sapanty. Oglądamy rozsławiony "Wesoły Cmentarz" - miejsce dosyć urokliwe aczkolwiek z powodu swojej sławy, straganów z pierdołami i masy ludzi czuję się jak na Krupówkach. Pod cmentarzem spotykamy pierwszych polaków. Para na dwóch motocyklach - oni kończą swoją przygodę z Rumunią, my zaczynamy. Ostrzegają nas przed wykańczającymi upałami, co jak się potem okaże było szczerą prawdą. Ruszamy dalej.
Charakterystyczne bramy maramurskich gospodarstw
Monastyr w Brasanie
Jest coraz piękniej choć powoli robi się późno a my jeszcze nie wiemy gdzie będziemy spać. Póki co cieszą nas widoki. Ciche i malownicze wsie, charakterystyczna drewniana zabudowa, świetne - rzeźbione w drewnie - bramy przy gospodarstwach, urokliwy monastyr w Brasanie no i przede wszystkim przyroda. Niestety choć przestrzeni dużo, miejsca na nocleg nie widać. Trochę jak w Norwegii, wszędzie płoty i tereny prywatne. W końcu znajdujemy mały kamping w Moisei. Dogadujemy się z gospodarzem na migi i za 50 lei (1 lej = 0,94 pln) dostajemy mały domeczek (bungalow) z prądem i sanitariatem w innym małym domeczku naprzeciwko. Zadowoleni siadamy sobie nad potokiem i cieszymy się spokojnym wieczorem oraz wspomnieniami z pierwszego dnia w Rumunii.
Gdzieś na maramurskiej drodze
Maramuresz

Dzień 5 - Dzień polski.
Nasza kwatera w Moisei
Ruszamy dalej. Z przewodnika dowiadujemy się, że na rumuńskiej Bukowinie odnajdziemy żywe ślady polskości, tak więc jedziemy w tamtym kierunku. Widoki jeszcze lepsze niż poprzedniego dnia, jeszcze więcej gór, więcej winkli, więcej lasów - jest pięknie. Wjeżdżamy na przełęcz Prislop, na której na 1426 m n.p.m. stoi monastyr. Miejsce niesamowite. Po drugiej stronie widzimy 4 motocyklistów. Podchodzę i niepewnie zagaduję:
- Hello Guys! Na co oni:
- Hello! How are you? Na co ja spoglądając z ukosa na ich rejestrację:
- Where're you come from? (w tym momencie doczytuje z blach ich pochodzenie) - No dobra to pogadajmy po polsku. W odpowiedzi słyszę:
- Uff.
Zamyśliłem się chyba
Monastyr Prislop - 1426 m n.p.m.
Okazuje się, że czterej jeźdźcy też już powoli kończą swój objazd po Rumunii. Mówią, że praktycznie wszędzie spali na dziko. No tak, gdybym ja był w samym - i to dosyć licznym - męskim towarzystwie też bym się specjalnie nie zastanawiał. Co innego jak jest się we dwoje, z kobietą. Wtedy ryzyko konfliktu jest nie tyle większe, ile z góry stawia nas na przegranej pozycji.
Karpaty
Z Prislopa winkle prowadzą nas dalej. Droga zaczyna przypominać szwajcarski ser. O ile Trampek radzi sobie z tym dzielnie o tyle samochody poruszają się z prędkością 10 km/h. I tak sobie jedziemy jednym z tysiąca odcinków tej pseudo-asfaltowej drogi. Ponad nami z każdej strony góry i lasy a z naprzeciwka motocykl. Tradycyjnie unoszę rękę w geście pozdrowienia, tamten odpowiada a mi świeci w głowie myśl: skądś znam kształt tej maszyny. Powoli naciskam hamulec, patrzę w lusterko a tam też rozbłyska światło stopu. Zawracamy, stajemy na przeciw siebie i... 
- No siema!
Spotkanie na szczycie (choć w dolinie)
Na końcu świata, gdzieś w rumuńskich górach spotykamy Jarka z Anią. Może i nie byłoby w tym nic niesamowitego, bo wielu polaków można na świecie spotkać, ale cały bajer polega na tym, że z Jarkiem się znamy, bo mieszkamy w tym samym mieście. W mieście, w którym rzadko na siebie wpadamy. A tu spotykamy się będąc gdzieś półtora tysiąca kilometrów od tego miasta. Musieliśmy oczywiście chwilę pogadać. Oni też kończyli swój rumuński trip i wracali powoli do Elbląga. Niesamowite i niespodziewane spotkanie.
Jeden z wielu mijanych kościołów
Uwagę przykuwają piękne drewaniane płaskorzeźby
W końcu wjeżdżamy w Bukowinę. Zwiedzamy dwa okazałe, malowane monastyry: Viatra Moldovitei i Sucevita. Naszym celem jest jednak mała, zapomniana wioska w górach - Plesza. Jak do niej dojechać dowiadujemy się w Gura Humorului. Trafiamy więc na szutrową drogę, która wije się w górę. Wokół niej zaczynają pojawiać się domy. Dojeżdżamy do końca i robimy nawrót. Chcemy bowiem znaleźć tutaj nocleg. Zatrzymuje się i podchodzę do starszego człowieka. Mówię:
- Dzień dobry!
- Dzień dobry! - słyszę w odpowiedzi i dziwne uczucie przeplata się z jakąś taką radością. W końcu jestem w Rumunii, obcym państwie a tu wjeżdżam do małej, zapomnianej miejscowości i mogę rozmawiać z ludźmi po polsku.
Monastyr Viatra Moldovitei
Malowidła na ścianach monastyru
Asix
Pan Marek proponuje nam nocleg u siebie. Chwilę później poznajemy jego żonę - Marię. Rozmawiamy po polsku, choć Pan Marek przyznaje, że ich polski jest daleki od książkowego, i często wymieszany z rumuńskim. Mimo to dogadujemy się bez problemu, czasem tylko wyjaśniając sobie nawzajem pewne słówka. Nasi gospodarze żyją tu od urodzenia. Mają jednak w Polsce rodzinę, gdzieś pod Wrocławiem, u której nawet byli w odwiedzinach, po rewolucji, kiedy można było wreszcie przekraczać granicę państwa. Życie w Pleszy nie jest łatwe, młodzi powyjeżdżali, często do pracy za granicą, a jak przyznaje nasz gospodarz - tu zostali tylko sami chorzy ludzie. On sam porusza się z dużym trudem, o dwóch zaimprowizowanych laskach. Żyją z renty i inwentarza. Mają krowę, kilka kur i indyków. Pani Maria codziennie jeździ na targ do Gura Humorului gdzie sprzedaję swoje wyroby - twaróg, śmietanę, mleko. Od razu widać, że kobieta obrotna i to ona trzyma w ryzach to gospodarstwo. No ale przy inwalidztwie męża ciężko, żeby było inaczej.
Gdzieś tam w drodze

Rozmawiamy tak sobie o rumuńskich polakach, o życiu tutaj, o tym co się zmieniło po rewolucji i o tym kiedy było lepiej. Na kolację dostajemy biały ser, śmietanę i mleko. Jest jak za dawnych lat - jakbyśmy się przenieśli w czasy dzieciństwa. Przynajmniej mojego, bo jeszcze jak przez mgłę pamiętam podobne klimaty u moich dziadków. Ale Plesza jest chyba jeszcze dalej w czasie niż moje wspomnienia. Kładziemy się spać w czystym, zadbanym pokoju, dostajemy pościel. I nie, to wszystko nie jest za darmo, w imię polskiej gościnności, a my całkowicie to rozumiemy, bo ci ludzie muszą z czegoś żyć. Płacimy za tę przyjemność 60 lei. Ale absolutnie tego nie żałujemy, klimat tego miejsca, klimat rozmowy - bezcenne.
Asix stara się nie przypalić mleka
Wieczerza mistrzów

Dzień 6 - Bicaz - karpacki gigant.

Widok na okolicę Pleszy
Rano budzi nas pianie koguta. Skurczybyk jest cholernie uparty, bo my oczywiście nie zamierzamy wstawać tak szybko. W końcu jednak się podnosimy. Nasz gospodarz krząta się po podwórku, gospodyni pojechała na targ. Niestety już jej nie zobaczymy. Jemy śniadanie i ruszamy na obchód Pleszy. Znajdujemy Skałę Jastrzębia. Miejsce, w którym - jak opowiadał nam Pan Marek - pierwsi osadnicy chcieli wydrążyć kościół.
Skała Jastrzębia i byk
Rzeźby w skale
Autorstwa najpewniej Bolka Majerika
Ponoć jednak skała okazała się zbyt miękka. W każdym razie dziura, która miała być wejściem, pozostała. Skałę pokrywają liczne płaskorzeźby autorstwa miejscowego artysty - Bolka Majerika. Mimo szarej i pochmurnej pogody widok pagórków poprzedzielanych drewnianymi płotkami jest niezwykle sielski. Na granicy wsi pasą się owce. My wracamy przyjrzeć się zabudowaniom. Domy są bardzo charakterystyczne - obite drewnianą łuską. O dziwo jest też kilka nowszych domostw, ładnie otynkowanych. Czy stare jednak czy nowe wszystkie sprawiają wrażenie zadbanych.
Wypas owiec na rubieżach Pleszy
Dom w Pleszy
W środku wsi stoi kościół św. Anny z początku XX w. Plesza dostała niedawno nowego księdza, który co niedzielę odprawia tu msze przyjeżdżając, już nie pamiętam czy z Nowego Sołońca, czy z Polany Mikuli. W każdym razie jak mówił Pan Marek, jest on Rumunem, ale już nauczył się polskiego i msze odprawia po polsku. Zaraz przy kościele znajduje się budynek szkoły. Jeszcze do niedawna szkoła funkcjonowała. Zamknięto ją w tym roku z powodu braku pieniędzy na nauczycieli. Budynek powoli niszczeje a dzieci muszą dojeżdżać do szkół w pobliskich wsiach.
Kościół Św. Anny
Zdobienia na jednym z domów
Budynek szkoły
Dom naszych gospodarzy
W końcu żegnamy się z Panem Markiem i robimy pamiątkowe zdjęcie. Asix mówi, że łezka się naszemu gospodarzowi w oku zakręciła gdyśmy się żegnali. Niesamowite miejsce. Plesza pozostanie w naszej pamięci na długo.
Pamiątkowe zdjęcie z panem Markiem
Opuszczamy polską wyspę na rumuńskim morzu i ruszamy na południe. Naszym celem na dzisiaj jest wąwóz Bicaz. Jedziemy dosyć ruchliwymi drogami. Z początku po wyjeździe z Pleszy, krajobraz męczy, jest płasko. Dziwne uczucie wywołują szerokie koryta rzek, którymi albo płynie wąska strużka albo potok wysuszonych kamieni.
Koryto jednej z wielu podobnie wyglądających rzek
Krajobraz zaczyna się poprawiać kiedy docieramy do północnej strony jeziora Izvorul Montelui, największego sztucznego zbiornika wodnego w Rumunii. Droga wije się jego wschodnim brzegiem a widoki są niezapomniane.
Rumuńska sielanka

I my na jej tle
Po drugiej stronie majestatycznie piętrzy się góra Caehlau. Dojeżdżamy do miejscowości Bicaz i przejeżdżamy przez tamę, która utworzyła ten ogromny zbiornik. Widać, że i tu susza daje się we znaki, bo brzegi jeziora po kilka metrów w górę zdradzają, że poziom wody bywał wyższy.
W drodze do Bicazu
W oddali Caehlau
Opuszczamy Bicaz i kierujemy się dalej w stronę wąwozu. Po drodze mijamy niemal postindustrialne krajobrazy. Ogromne kombinaty górnicze czy też inne fabryki - być może nadal aktywne - straszą swoim wyglądem. Świetny klimat na robienie zdjęć. Niestety my nie zatrzymujemy się nawet na jedno.
Widok na Izvorul Montelui
Tama odpowiedzialna za powstanie tego zbiornka
A tam prowadzi nasza droga

Powoli zaczyna mnie martwić kończące się paliwo. Całą wyprawę jeżdżę na styk, bo jak na razie stację zawsze były kiedy trzeba. Co więcej wozimy ze sobą 5 l  kanister ale jeszcze nic do niego nie wlaliśmy. Na szczęście stacja się znajduje. Ze spokojem wkraczamy między potężne ściany Bicazu.
Zaraz wjedziemy do wąwozu
Droga przez Bicaz
Zdjęcia nie oddadzą tego uczucia przytłoczenia monumentem tych ścian
Wąwóz Bicaz robi ogromne wrażenie. Jego środkiem wiedzie droga, obok której płynie rzeka Bicaz, a tuż przy nich pionowo w górę, wznoszą się majestatyczne skalne ściany. Jest przytłaczająco i nieco klaustrofobicznie a przy tym absolutnie niesamowicie. Kilkusetmetrowe skały osaczają ze wszystkich stron a my czujemy się mali.
A zarobić można wszędzie
Bicaz
Bicaz
Jedziemy powoli, dajemy sobie czas na podziwianie. Droga jest ruchliwa, sporo samochodów, motocykli, autobusów ale i ludzi pieszych krzątających się po całej szerokości. Na spokojnie mijamy sobie wąwóz, a Asix strzela zdjęcia w locie. Dalej przejeżdżamy obok Lacul Rosu i niedaleko za nim znajdujemy miejsce na nocleg.
A konie są wszędzie
Bicaz
Ściany wąwozu
Jedna z najbardziej charakterystycznych skał po drodze
To taki prymitywny kamping. Wykoszona trawka, kilka wiat, prysznic w potoku a kibel w sławojce. No i jest stróż. Płacimy za to 10 lei i jesteśmy zadowoleni. Ponieważ miejsce daje możliwość rozpalenia ogniska, zrzucamy graty i jadę sam namierzyć sklep. Przy okazji wracam do wąwozu i jeszcze raz objeżdżam kawałek. Spotykam polaków na Transalpach i chwilę gadamy. Też chcą jechać na Bukowinę poszukać rodaków więc polecam im Pleszę i naszego gospodarza. Ciekawe czy tam dotarli?
Uczta kiełbasiana

Wracam z kiełbasą i piwem. Wieczór spędzamy przy ognisku - nie mogło być lepiej. Do snu usypia nas szum strumyka.
Jeden z wielu porzuconych psów w Rumunii - naprawdę wdzięczny zwierzak
 
Dzień 7 - Jedną nogą w Transylwanii drugą nad morzem.

Chwila przerwy
Plan na dzisiaj: dotrzeć do Siedmiogrodu i pomyśleć co dalej. Kiedy opuszczamy drogę nr 12C i skręcamy na Braszow, krajobraz powoli ulega zmianie. Nagle znajdujemy się na ogromnej, rozległej równinie, którą z każdej strony - na granicy widoczności - otaczają góry, jakby wyrastające nagle z płaskich pól. To sprawia, że klimat tej trasy jest nieco "amerykański".  
Tradycyjny widok

Mamy do pokonania około 200 km, więc nie zatrzymujemy się przy każdej możliwej atrakcji. Zwłaszcza, że po drodze tylko kolejne wsie. Wszędzie tradycyjne już stragany z arbuzami i nieśmiertelne środki transportu w postaci konia i wozu. Przed Braszowem skręcamy do Prejmer. Tu znajduje się jeden z kilku siedmiogrodzkich kościołów warownych. Jego budowę rozpoczęli Krzyżacy w 1218 roku. Mury budowli sięgają 14 m a w środku poza kościołem na planie łacińskiego krzyża znajduje się 270 pomieszczeń, które służyły mieszkańcom wsi za schronienie w czasie zagrożenia. 
Kościół warowny w Prejmer

Dziedziniec
Kościół na planie krzyża łacińskiego - Prejmer
Opuszczamy Prejmer i jedziemy do Braszowa. Szybko jednak mamy dosyć miejskiego tłoku, ulicznego chaosu oraz tego, że jest niemiłosiernie gorąco. Uciekamy więc z miasta nie poświęcając czasu na jego zwiedzenie. Oboje chyba jesteśmy od dłuższego czasu na etapie, na którym zwiedzanie miast jest dla nas męczące. Wolimy ciszę małych miejscowości i wsi a przede wszystkim łono natury. Może za kilka/kilkanaście lat zaczniemy jeździć tylko po miastach i nadrobimy zaległości.
Prejmer
Jedziemy do Rasznowa gdzie znajduje się okazały zamek chłopski. Dumnie wznosi się on na pobliskim wzgórzu na tle masywu Postavaru.
Widok na masyw Postavaru

To również dzieło zakonu krzyżackiego z tym, że po jego odejściu osadę udoskonalali sami mieszkańcy. Stanowi to swoisty ewenement. Wewnątrz murów mamy do czynienia z małym miasteczkiem. Nie ma tradycyjnej dla średniowiecznych zamków siedziby włodarza. W to miejsce mieszkańcy pobudowali budynki szkoły czy kaplicę, pomieszczenia mieszkalne, gospodarcze oraz mnóstwo piwniczek i składzików.
Wąskie uliczki zamku Rasnov
My w najwyższym punkcie budowli
W środku jest jak w małym miasteczku

Obecnie zamek znowu tętni życiem, w jego wnętrzu znajdują się sklepy z pamiątkami, oraz zaaranżowane pomieszczenia historyczne, w których urzędują ludzie z ubraniach z epoki. Z jego najwyższego punktu rozciąga się piękny widok: z jednej strony na rozległą równinę i miasteczko z drugiej na góry.
Wzgórze zamkowe widziane z dołu
W czasie wizyty na zamku postanowiliśmy, że jeśli mamy w ogóle w czasie naszej podróży pojechać nad Morze Czarne, to musimy to zrobić w nocy. Najprostsza droga prowadzi bowiem autostradą z Bukaresztu do Konstancy i wiedzie przez tereny płaskie i nieciekawe. A co najważniejsze jest tam za dnia cholernie gorąco. Skoro więc mamy jechać w nocy to czemu nie dzisiaj? Postanawiamy skoczyć jeszcze kilka kilometrów do Bran zrobić zdjęcie tamtejszego zamku i odbić na Bukareszt.
Zamek w Bran
Zamek w Branie widzimy tylko z siodła motocykla. Słyszeliśmy, że jest przereklamowany, a że nie mamy czasu nie poświęcamy mu więcej uwagi. Wracamy do Rasznowa i odbijamy w góry drogą przecinającą masyw Postavaru i góry Bucegi. Widoki znowu niesamowite a droga taka jaką lubię, winklami do góry a potem w dół. Kiedy wylatujemy na drogę nr 1 widoki nadal trzymają poziom ale sama jazda jest mało przyjemna. Droga jest zatłoczona i jedzie się źle. Na kilkadziesiąt kilometrów przed Bukaresztem wpadamy na mokry asfalt. Gdzieś przed nami ucieka deszczowa chmura - jedyna jaką widzieliśmy podczas naszego pobytu w Rumunii.
Przed zmrokiem docieramy do Bukaresztu. Trafiamy do pierwszego MacDonalda. Chwilę potem w końcu wjeżdżamy na autostradę (tzw. obwodnica Bukaresztu to dramat prowadzący okolicznymi wioskami czy przedmieściami). Od razu jedzie się lepiej i szybciej. Po 21 zjeżdżamy na odpoczynek. Plan jest taki, żeby się przespać i do Konstancy dotrzeć na wschód słońca. I faktycznie Asix zasypia ale ja przez 4 godziny koczuje. Przynajmniej wyczytuje w przewodniku co można zobaczyć w Dobrudży.
Ruszamy koło 2. Jazda nocą rumuńską autostradą może przyprawić o palpitację. Generalnie jest spokojnie, nie ma wyścigów i tym podobnych rzeczy. Ale są samochody bez świateł. Minęliśmy takie trzy. Kierowca pierwszego (nieśmiertelna Dacia) był w miarę przytomny i jechał na awaryjnych. Drugi miał wszystko w dupie i pewnie zobaczyłbym go w ostatniej chwili ale samochód przede mną rozpoczął wyprzedzanie na czas. Trzeci inteligent przyczepił sobie z tyłu trójkąt - lepsze to niż nic. Gdzieś tam po ciemku mijamy Dunaj. Nawigacja niestety za szybko ściąga nas z autostrady, która w jej mniemaniu jest chyba jeszcze nie ukończona. Jazda po ciemku wąskimi drogami jest czymś czego nienawidzę. A kiedy na jednym z węzłów na zakręcie, po ciemku, przede mną pojawia się koń z wozem - oczywiście bez żadnych świateł - mam już całkiem dość. Do Konstancy docieramy około 4 rano. Zatrzymujemy się na stacji. Jest czas na naciągnięcie łańcucha.

Dzień 8 - Piekło Dobrudży czyli powiew orientu.

Chwilę po 6 rano nad Morzem Czarnym
Zostawiamy motocykl na parkingu w pobliżu starówki i przed 6 jesteśmy na plaży. Wielu nam odradzało jazdę nad morze, że gorąco, że brudno i w sumie nic ciekawego. Być może, ale wschód słońca nad Morzem Czarnym był tego dnia niemal mistycznym doznaniem. Specjalnie jakby dla nas niebo rozpaliło się niesamowitą czerwienią i choćby tylko dlatego warto było tu przyjechać.
Rozpoczyna się spektakl
A my czujemy się niczym jedyni widzowie

No i jak to, że niby nie było warto?!
Po tym spektaklu ruszyliśmy na pierwsze w naszej wyprawie zwiedzanie rumuńskiego miasta. Według przewodnika starówka Konstancy jest warta obejrzenia. Nie powiem, że nie jest ale... Jeśli tak wyglądają rumuńskie miasta - stwierdzamy - to dobrze, że nie poświęciliśmy im uwagi. W porannym półmroku wszystko to robi na nas dosyć przygnębiające wrażenie. Czujemy się trochę jakbyśmy byli na Kubie.
Starówka stanowi rzekomo chlubę Konstancy

Nie do końca rozumiemy czemu

Aczkolwiek swoistego, intrygującego klimatu odmówić jej nie sposób
Komuna żyje, budynki są obdrapane, niektóre wyglądają jakby strzelano w nie z czołgów, po ulicach kręci się pełno psów i te wszędobylskie kable. Rumuni nie chowają kabli pod ziemię tylko puszczają je w powietrzu. Wygląda to dziwnie, trochę przerażająco. Plątanina przewodów unosi się nad naszymi głowami, niektóre wychodzą z chodnika, inne z budynków tuż nad nim - abstrakcja. Mimo to dla mnie ma to wszystko swój klimat, szczególnie o tej porze dnia, kiedy ulice są puste.
Krajobraz jak w strefie wojny

Na potwierdzenie powyższego

Wszędobylskie, bezpańskie psy

Budynek muzeum
Wielki meczet

Trochę koloru
Klimat naprawdę jest nietuzinkowy
Kończymy nasze zwiedzanie i wracamy do Trampka. Jedziemy zobaczyć ruiny Istrii. Szybko się okazuje, że nocna podróż i brak snu dają się we znaki. Stajemy na stacji benzynowej i zasypiamy na murku. Kiedy się budzimy upał jest już nieznośny. Droga w kierunku Istrii nie pozostawia złudzeń - nie ma się gdzie schować. Bezkresna równia i niemal kompletny brak drzew. W końcu docieramy. Ze starożytnej greckiej osady pozostały tylko ruiny, zarysy budynków w formie ledwo ostałych fragmentów ścian. Mimo wszystko coś w tym jest. To nasz pierwszy kontakt ze starożytnością - tak bezpośredni.
Starożytna Istria

Dziś nie robi wielkiego wrażenia

Dla mnie jednak pozostaje pierwszym kontaktem ze starożytnością
Upał staje się nie do zniesienia, w zasadzie pływamy w naszych ubraniach. To jest właśnie piekło Dobrudży - upał i brak cienia. Trafiamy wreszcie na kamping w Navoderi. Płacimy 22 leje i rozbijamy się na tym dziwnym kampingu. Czemu dziwnym? Kamping stanowi jakby małe miasteczko, w którym są bary, knajpy i inne budki z pamiątkami. Wszystko to w jego obrębie. Co więcej ma posterunek policji (w sumie nie wiem czy to normalna policja czy kampingowa). Praktycznie żadnych obcokrajowców, sami Rumuni i my, motocykli poza naszym też brak. Jest ciekawie. Idziemy nad morze i zalegamy w cieniu jednego z nielicznych drzew.
Pojawia się też nieśmiertelna Dacia
Klimat tego miejsca robi się niesamowity wieczorem. Wtedy to z każdej knajpy i każdego baru zaczyna roznosić się muzyka i to taka o mocno orientalnych korzeniach. W jednej knajpie gra nawet zespół. Jest niesamowicie gwarno, kakofonia dźwięków powinna być nieznośna, szczególnie dla nas, po wielu dniach na uboczu wielkiego świata. A jednak w jakiś sposób ujmuje nas ten klimat. Dobrudża miała nam pokazać nutkę orientu i właśnie w tym miejscu, tego wieczora poczuliśmy ją najlepiej. A życie na kampingu skończyło się chyba po 2 w nocy, nie tak jak u nas - 22 i cisza nocna (co oczywiście ma swoje niepodważalne plusy).
A niedaleko niej druga - stara się wtopić w starożytne tło


Dzień 9 - Spaleni słońcem uciekamy do Siedmiogrodu.

Plaża w Navoderi - w tle rafineria

Wstajemy rano o 6 chcąc wyjechać póki temperatura jest akceptowalna. Niestety coś jest ze mną nie tak. Wydaje mi się, że mam zawroty głowy. Kiedy spakowani wyjeżdżamy z kampingu i stajemy przed szosą, oglądam się w lewo w prawo i stwierdzam, że nie ma opcji zaraz się osunę. Wracamy. Rozkładamy karimaty w cieniu drzewa i zalegamy. W połowie dnia dochodzę powoli do siebie. Nie mam zielonego pojęcia co mi zaszkodziło, bo razem z Asixem jedliśmy to samo. Sympatyczny Rumun rozbity obok nas widząc, że co chwilę przesuwamy się w okół drzewa uciekając przed słońcem, proponuje nam cień przy swoim samochodzie. Jesteśmy za! W międzyczasie ogląda naszą Hondę, próbuje coś zagaić, niestety poza migowym nie mamy możliwości porozumienia. Potem, kiedy widzi naszą kuchenkę gazową znowu przychodzi i z zainteresowaniem się jej przygląda pytając o cenę.
Po południu idziemy na plaże. Postanawiamy się ochłodzić. Woda jest doskonała. Zasypiamy w cieniu tego samego drzewa co dzień wcześniej. Jak się okazuje drzewa na rumuńskiej plaży oszukują. Niby leżałem w cieniu a budzę się czerwony. Na początku oczywiście w niczym to nie przeszkadza ale kolejne dni będą mordęgą a szczególnie noce.
Wyruszamy z Navoderi ok 18. Droga do Konstancy to wielki korek i masa policji. Aczkolwiek rumuńska policja czy tu czy gdzie indziej w ogóle nie zwracała na nas uwagi. W końcu dolatujemy do autostrady. Widzimy Dunaj za dnia. Kilkadziesiąt kilometrów za Konstancą są bramki pobierające opłaty za przejazd. Jadąc nocą nic nie płaciliśmy. Teraz musieliśmy zapłacić 8 lei za motocykl. To i tak miło, że Rumuni w przeciwieństwie do Polaków, odróżniają motocykl od samochodu osobowego. Jedziemy w okrutnym skwarze i póki nie robi się ciemno możemy obserwować okolicę. W życiu nie chciałbym tędy jechać za dnia. Dokoła tylko pola, żadnych wzgórz, prawie żadnych drzew. Przejazd nad morze nocą to jest idealny pomysł. Zachód słońca nie poprawił zbytnio warunków termicznych.
Nocą przejeżdżamy przez Bukareszt. Przy jednym ze skrzyżowań na małym placyku odbywa się koncert muzyki klasycznej. Gdzieś przy kolejnym, na bocznej drodze mijamy jakiegoś furiata co się wydziera nie wiadomo na kogo. Kiedy na kolejnym zatrzymuje nas czerwone światło idiota podjeżdża do nas i zaczyna się wydzierać. W końcu wychodzi z samochodu i dalej drze mordę. Nie bardzo wiem o co mu chodzi a nie wydaje się na tyle rozgarnięty, żebyśmy się dogadali w jakimś wspólnym języku. Więc mimo, że mam ochotę mu przypierdolić, to wraz z zapaleniem się zielonego odjeżdżam. A idiota z piskiem rusza za nami i zmusza mnie do zatrzymania, drze dalej mordę przez okno i odjeżdża. Co ciekawe na siedzeniu obok siedziało dziecko. Zanim my ruszyliśmy zatrzymuje się jakiś samochód i babeczka pyta czy wszystko OK a potem pokazuje wymownie palcem, że to jakiś idiota był. Nie możemy się nie zgodzić.
Pierwsze w życiu 3 gwiazdki
Gdzieś koło 23 dojeżdżamy do Pitesti, rozglądamy się za noclegiem najpierw po jakiś zapadłych dziurach pod miastem a potem w mieście. Niestety w Rumunii jeszcze jest ciężko z oznakowaniami kampingów czy nawet hoteli i nie mając szczęścia można ich szukać bardzo długo. My w końcu coś znajdujemy. Duży hotel a na nim 3 gwiazdki. Trochę mnie to przeraża. Idę do recepcji budzę recepcjonistkę i pytam co i za ile. Dostajemy bungalow z łazienką i płacimy za niego 60 lei. Nic więcej nam nie potrzeba.

Dzień 10 - Szosa Transfogaraska.

Legendarna DN7C

Opuszczamy Pitesti wypoczęci. Kierujemy się na drogę krajową DN7C. Mijamy Curtea De Arges. Dokoła zaczynają rosnąć pagórki ale póki co droga się dłuży. Ni stąd ni zowąd dojeżdżamy do zamku Poenari. Nie spodziewałem się go tak szybo. No cóż skoro to siedziba mitycznego Drakuli nie ma innej opcji musimy wejść i go zobaczyć. Ponieważ już z dołu droga nie wygląda na łatwą przebieramy się w krótkie spodenki i wygodne buty. Podchodzi do nas facet, który jak się okazuje należy do naszego klubu TA i mówi:
- Zawsze się zastanawiałem, jakbym wszedł na ten zamek w całym motocyklowym ubraniu.
Widok nas przebierających się i zostawiających wszystko na motocyklu uzmysłowił mu, że właśnie tak. Swoją drogą - zniechęceni wielokrotnie upałem - nieraz w Rumunii zostawialiśmy tak rzeczy na motocyklu i nigdy nic nam nie zginęło. Na pożegnanie kolega zrobił nam zdjęcie ale, że się sobie nie przedstawiliśmy to pewnie go nigdy nie zobaczę.
Zamek Poenari
Wchodzimy na zamek, do pokonania mamy 1480 stopni. Ostre podejście szybko nam pokazuje, że kilometry spędzone na motocyklu nie koniecznie poprawiają kondycję. Nie muszę chyba dodawać, że z nieba leje się żar?
Płacisz za wstęp albo kończysz tak
W końcu docieramy. Przed samym zamkiem jeszcze skromna opłata. Ze zbudowanego w XIII wieku i odbudowanego w XV przez Vlada Palownika (pierwowzór Drakuli) zamku nie pozostało wiele. W takiej formie sama budowla nie robi żadnego wrażenia. Wrażenie robi jej położenie i widok jaki się z z góry rozpościera. W tych okolicznościach jemy śniadanie i wracamy na dół.
Drakula i jego ofiara
Zaraz za Poenari droga nabiera kolorytu. Wije się wzdłuż skał wokół wąwozu rzeki Arges. Widoki są coraz lepsze. Przy tamie tworzącej sztuczny zbiornik Vidraru mijamy ponad 10 Trampków z Polski w dwóch turach. Zatrzymujemy się tu na chwilę, żeby się rozejrzeć i ruszamy dalej. Droga znowu robi się nudna. Z każdej strony otaczają nas drzewa, ruch jest spory i jazda się ciągnie.
Droga za zamkiem nabiera kolorytu

Zdecydowanie wydaje się być bardziej interesująca jak dotychczas

Robimy postój i zastanawiamy się: czy to już? czy właśnie tak wygląda legendarna Transfogaraska?. Chwilę po tym jak ruszamy dalej dostajemy odpowiedź na nasze pytania i wszelkie wątpliwości zostają rozwiane. Kończy się las a przed nami rozpoczynają się potężne góry. A nasza droga prowadzi prosto w te góry.
Tama

Asix na tamie

Vidraru
Tamy ciąg dalszy
Zaczyna się wić i wysokość naszego położenia drastycznie zwiększa się z każdą minutą. Aż się uszy zatykają. Krajobraz jest niesamowity, góry są piękne a możliwość oglądania ich z siodła bezcenna. Zatrzymujemy się kilka razy, żeby zrobić zdjęcia, wiele robimy w locie. Na jednym z postojów chwilę rozmawiamy z motocyklistami z Włoch. Oni jadą w przeciwnym kierunku.
Droga jest doprawdy zacna

Winkle niesamowite

Widoki piękne

To mówi samo za siebie
Szosa Transfogaraska przecina z północy na południe (lub odwrotnie - jak kto woli) najwyższe pasmo rumuńskich Karpat - góry Fogaraskie. Jest fanaberią dawnego dyktatora Nicoli Ceausescu, zbudowaną w latach 1970-74 kosztem ogromnych sum pieniędzy i ludzkich żyć. Dzisiaj stanowi wielką atrakcję turystyczną. W najwyższym punkcie osiąga wysokość 2034 m n.p.m.
Aż człowieka suszy z wrażenia

I zdjęcie musi sobie zrobić

A nawet kilka
Zjeżdżamy z Szosy Transfogaraskiej i kierujemy się do miejscowości Carta, gdzie znajduje się polecany przez naszych elbląskich znajomych kamping. Po drodze pierwszy raz (czemu tak późno?!) kupujemy warzywa na straganie w mijanej wiosce. Carta okazuje się bardzo sympatyczną, cichą wioseczką.
I Trampek od razu dumniej się prezentuje

Jazda Transfogaraską dostarcza mnóstwo frajdy i adrenaliny

Kamping prowadzą Holendrzy, którzy gości witają tzw. "welcoming drink" czyli znakomitym likierem owocowym własnej roboty. Za tę przyjemność i sielską atmosferę płacimy 40 lei. Idziemy się rozejrzeć po miejscowości, w której dużo jeszcze śladów dawnych niemieckich mieszkańców. Po powrocie robimy obiad ze znakomitą rumuńską papryką (albo nam tak brakowało świeżego żarcia albo ona naprawdę smakuje inaczej niż papryka u nas, jakoś pełniej i świeżej - i raczej obstawiam to drugie).
"Welcoming drink" - kamping w Carcie

Carta

Ślady niemieckich mieszkańców Siedmiogrodu

Carta a w tle góry Fogaraskie

Dzień 11 - Transalpina i nocleg w górach.

Transalp na Transalpinie
Skoro jesteśmy zmotoryzowani i zaliczyliśmy Transfogaraską nie możemy odpuścić Transalpiny, według wielu jeszcze ciekawszej niż ta pierwsza. Ruszamy więc znowu na południe ruchliwą drogą nr 7, która w swym początkowym biegu okazuje się być również bardzo malownicza. Szybko znajdujemy świetne miejsce na śniadanie tuż nad płynącą bokiem rzeką, pod ruinami jakiejś wieży.
Ciekawe miejsce na śniadanie

Droga wije się między górami doliną owej rzeki, która gdzieniegdzie przybiera formy jezior. Wygląda to w wielu miejscach niesamowicie, kiedy porośnięte lasami góry spadają prosto w cichą i spokojną toń wody a nasza droga na betonowych słupach unosi się tuż nad nią. Im dalej tym droga jednak traci na atrakcyjności, pojawia się coraz więcej zabudowań i jazda zaczyna być męcząca.
Honda w swoim żywiole

Wyobraźcie sobie wieś na Połoninie Wetlińskiej
Co dwóch twardzieli to nie jeden

W okolicy miasta Ramnicu Valcea odbijamy  na drogę 67 i po kilkudziesięciu kilometrach na miejscowość Novaci. To właśnie tu zaczyna (lub kończy) się droga DN67C czyli Transalpina. W przeciwieństwie do Transfogaraskiej, Transalpina szybko pokazuje swoje uroki, uparcie pnie się w górę niezliczonymi zakrętami. Co najważniejsze nic nie ogranicza naszej widoczności, szybko bowiem kończą się ostatnie drzewa i zaczynamy jazdę po szczytach. Mijamy ostatnią, pięknie położoną miejscowość i przed nami zostaje tylko wstęga nowiutkiego, idealnie równego, czarnego asfaltu. I góry.
Asfalt jest niesamowity

Widoki też
W sumie to nie wiadomo czy jechać czy stać i podziwiać

Zawsze można zrobić sobie zdjęcie
Zakręty są niesamowite, droga zakręca co chwilę niemal w miejscu tyle, że wyżej. Jeszcze nigdy tak nisko nie kładłem motocykla (z wyjątkiem dnia poprzedniego, kiedy pierwszy raz zahaczyłem podnóżkiem). Wszędzie dokoła góry i doliny. Jesteśmy zachwyceni, jedzie się rewelacyjnie, widoki zapierają dech. Po drodze mijamy stado owiec i pasterza, który wygląda jak wyjęty z tybetańskich płaskowyżów.
Niezbity dowód na nasze położenie

Nieograniczona przestrzeń

Mówiłem już, że widoki?
Transalpina jest najwyżej położoną drogą w Rumunii w szczytowym miejscu (przełęcz Urdele) osiąga 2145 m n.p.m. I właśnie w tej okolicy się zatrzymujemy z zamiarem przenocowania na dziko. Czekamy sobie na spokojnie aż turyści się rozjadę, chramy kilkaset metrów od nas zamkną, robotnicy opuszczą miejsce pracy (droga jest cały czas w trakcie budowy). Poświęcamy ten czas na przygotowanie obiadu, zdjęcia i rozejrzenie się po okolicy.
A o asfalcie wspominałem?

Na pewno?

To tutaj bez asfaltu
Wieczorem rozbijamy namiot i z jego wnętrza obserwujemy piękny zachód słońca. Robi się zimno. Noc jest niemal bezszelestna.
Przestrzeni naprawdę nam nie brakowało

Świeże warzywka w sosie z mojego buta

Self shot

Ta kotlina przyciągała uwagę

Nasz obóz na 2100 m n.p.m.

Dzień 12 - Drum bun, czyli żegnaj Rumunio!

Czasem warto wstać wcześniej
Wstaję o 6 bo nie po to śpię w górach, żeby przegapić owo piękne zjawisko jakim jest wschód słońca. Budzę Asixa, choć ona niechętnie mi towarzyszy. Ranek jest bardzo zimny, za to jaki rześki! Po wielu dniach upału cieszy mnie to ogromnie. Wschód nie zawodzi, nie ma chmur więc słońce pięknie rozświetla góry i doliny. Czas niestety żegnać się z tym miejscem. Pakujemy się i zaczynamy zjazd z najwyższego punktu drogi DN67C.
Szczególnie w górach
Jest naprawdę chłodno a dokoła nas coraz gęstsze lasy iglaste. Kiedy jesteśmy już naprawdę nisko po lewej stronie zaczyna nam towarzyszyć jezioro Oasa. Gęste świerkowe lasy, chłód poranka i pogrążone w tym wszystkim jezioro sprawia, że to miejsce wydaje się być niczym mała Syberia. 
Autostopowicz

I jego koledzy
Klimat jest niesamowity. Potęguje go droga, która coraz częściej w miejsce asfaltu zaskakuje nas szutrem. Jadąc dalej natrafiamy na stado owiec, które pasterze o tej wczesnej porze prowadzą na wypas. Dalej droga staje się po prostu marzeniem motocyklisty. Powraca idealnie gładki asfalt a zakręty już nie są tak mordercze jak w górze - za to można jechać szybciej i cieszyć się jazdą. 
W porannym chłodzie droga wciąż rajcuje

I dostarcza atrakcji

Poranny wymarsz po trawkę

Asfalt czasem zmieniał się w to czym była Transalpina jeszcze parę lat temu
Kiedy w końcu wyjeżdżamy z błogosławionego cienia i słońce podnosi się wyżej, powraca upał a i droga nie jest już taka przyjemna. Pojawiają się kolejne miejscowości. Mijamy bokiem miasto Alba Julia, objeżdżamy Cluj-Napoca i kierujemy się na Oradeę. Gdzieś na jednym z postojów, gdzie Asix musi się zdrzemnąć (tak, zdarzało się jej przydzwonić w czasie jazdy swoim kaskiem o mój), sympatyczna rumuńska para częstuje nas jabłkami, obwarzankami i ciastkiem. Ciekawe czy aż tak źle wyglądaliśmy? W Oradei jeszcze robimy postój w Macdonaldzie i ruszamy dalej. Na granicy celnik sprawdza papiery, głośno wymawiając nasze imiona i życzy nam szczęśliwej podróży. Tak o to wyjeżdżamy z Rumunii i znowu jesteśmy godzinę młodsi.
Klimat niczym w syberyjskiej tajdze

Takie widoki z rana dają niesamowitego kopa

A to my

A tu postanawiamy spożyć posiłek
Kierujemy się na Tokaj gdzie ponownie zamierzamy spędzić noc. Rozbijamy się na kampingu tuż obok faceta z Ukrainy na TDMce i jego dziewczyny. Szybko nawiązujemy kontakt. Zaraz potem Asix nawiązuje konwersacje z polskimi studentami i tak jakoś powoli umawiamy się na wieczór. Idziemy więc do miasta obkupić się w znakomitego tokaja. Wieczór upływa przy rozmowach, winie i wódce. Nasz Ukraiński przyjaciel - Artur - opowiada, że dzień wcześniej byli tu afrykanerzy z Polski. Nie mógł się nadziwić (jak to mówił z niedowierzaniem chwytał się za głowę) ile oni wypili, czego nie śpiewali (pieśni polskie, ukraińskie francuskie) a przede wszystkim, że rano wstali i jakby nigdy nic pojechali dalej.
Oasa

To dalej Transalpina

Przebiega po tej tamie

I obok tej

Dzień 13 - Welcome to Poland!

Rano budzi mnie mały kac. Powoli się ogarniamy, wymieniamy kontaktami z naszymi wieczornymi kompanami i opuszczamy Tokaj. Granica ze Słowacją przychodzi nadspodziewanie szybko. Za to sama Słowacja ciągnie się niemiłosiernie. Dziwny to kraj. Żeby nie powiedzieć brzydki. Ale tyle ile widzimy nie pozwala na inny osąd. Mam na myśli głównie zabudowania, które niemal w 100% pochodzą z czasów wizjonerów komunizmu. Praktycznie brak starszych budynków.
W końcu docieramy do Barwinka. Jesteśmy w Polsce. Mimo to droga nadal się ciągnie, bo teraz najważniejszy dla nas jest szybki przelot. Gdy zachodzi słońce robi się zimno. Późnym wieczorem docieramy do Iłży, gdzie znajdujemy miejsce do spania chyba za jakieś 20 złotych.

Dzień 14 - Polska gościnność.

Wyruszamy po 8. Pogoda nas nie rozpieszcza, po rumuńskich upałach tu jest zwyczajnie chłodno a do tego wieje. Co więcej zaczyna padać. I tak kilka razy w drodze łapie nas deszcz. Jak za pierwszym razem stanęliśmy, żeby się ubrać, tak potem jedziemy już tylko z postojem na tankowanie i jedzenie. Do domu docieramy po 15.


Podsumowanie.

Przez 14 dni zrobiliśmy 4834 km zużywając ok. 256 litrów paliwa, czyli średnio 5,3 l/100 km. Cała wyprawa wyniosła nas niecałe 2000 złotych, z czego ponad 1300 to koszty benzyny. Tyle jeśli chodzi o statystyki. Nie mieliśmy żadnych problemów z motocyklem, regularnie wołał tylko o benzynę poza tym okazał się niezawodny. Bardziej zawodni byliśmy my i nasze tyłki.
Rumunia okazała się krajem niezwykle sympatycznym i gościnnym. Pomijając jednego debila, spotykani ludzie byli życzliwi i pomocni. Daleko Rumunii do przyjętego u nas stereotypu, że to kraj biedny i zacofany, i że lepiej tam nie jechać bo was okradną albo zabiją albo nie wiadomo co. Bzdury. Jest to jednak kraj skrajności. Czasy współczesne mieszają się tam z klimatem początku lat '90 w Polsce ale i czasami odleglejszymi - szczególnie na wsi. Te kontrasty jednak intrygują i fascynują. Nagminnie mijane wozy zaprzężone w konie to widok jakiego u nas się już nie doświadczy a tam jest to wciąż normalny środek transportu. Widać gołym okiem, że Rumunia się rozwija, wśród starych wiejskich zabudowań powstają nowe wille, hotele i pensjonaty. Tak jak powiedział kolega Daniel z forum TA, to ostatni dzwonek żeby zobaczyć taką Rumunię, w wielu miejscach wciąż jeszcze dziką i niezepsutą współczesnością. Absolutnie nie żałujemy tego wypadu, co najwyżej tego, że był za krótki i wszystkiego co warte uwagi zobaczyć się nie dało. Najbardziej chyba żałujemy, że nie mieliśmy za dużo okazji aby naprawdę zjechać z dala od uczęszczanych tras i poznać Rumunię od podszewki. Niestety wyjazd jednym motocyklem powoduję, że człowiek ma pewne obawy, że jak się coś stanie to zostanie gdzieś w tych niezmierzonych rumuńskich lasach sam. Warto jechać więc większą ekipą. Warto po prostu jechać.

Żegnamy się z Rumunią

11 komentarzy:

  1. Czytałem dzisiaj razem z Anią od deski do deski:) Super relacja, która ponownie przypomniała mi pobyt w Rumunii. Pozdrawiamy serdecznie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam prośbę, czy mógłbyś wrzucić tu jakąś mapę waszej trasy. Próbowałem sobie coś sklecić w oparciu o poszczególne miejscowości, ale średnio wyszło.
    Pozdrawiam,
    Reindeer

    OdpowiedzUsuń
  3. Jasne :) To jest takie mniej więcej jak jechaliśmy, kończy się w Oradeii bo google nie chce już więcej ale stamtąd z powrotem na Tokaj i potem prosto na Elbląg
    http://maps.google.com/maps/ms?ie=UTF&msa=0&msid=
    218146745007185303537.0004c8a1b56dd9333de8e

    OdpowiedzUsuń
  4. No rewelacja... Kurcze... Macie fajne pomysły z Tą Rumunią... Jestem pod wrażeniem... zdjęcia extra!

    OdpowiedzUsuń
  5. To też atakuj! Póki Rumunia jeszcze nie stała się całkowicie europejska i nie ma wszędzie zakazów wjazdów, płatnych dróg i parkingów :) To faktycznie ostatni dzwonek na taką Rumunię. Dzięki za dobre słowo!

    OdpowiedzUsuń
  6. Podziwiam... Podziwiam... ale sam to bym się chyba nie odważył... zwłaszcza, że Wy (jarek69) z własnymi kobietami widzę tam pojechaliście! Wow.

    A do Norwegi może też się wybieracie? Tam bym pojechał...

    OdpowiedzUsuń
  7. Do Norwegii bardzo chętnie bym wrócił, tym razem motocyklem, niesamowicie mi się tam podobało. Chciałbym kiedyś zrobić taką pętlę dokoła Bałtyku, z zahaczeniem o Nordkapp i intensywnym pokręceniem się po samej Norwegii. Za dużo pomysłów, za mało czasu i kasy :/
    Tu moja relacja z wypadu do Norwegii w zeszłym roku (bez moto)
    http://pocketsfullofsandpl.blogspot.com/search?updated-min=2011-01-01T00:00:00%2B01:00&updated-max=2012-01-01T00:00:00%2B01:00&max-results=1

    OdpowiedzUsuń
  8. A to już czytałem... czytałem... tą relację. ;-)
    No... Mi też taka wyprawa chodzi po głowie...
    Trzeba Jarka namówić i w 3 moto pojechać w przyszłym roku...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Póki co w przyszłym roku planuje wyprawę niemotocyklową, ale kto wie co z tego wyjdzie... Jak nie wyjdzie to trzeba będzie obmyślić jakąś trasę :) Tylko ta Norwegia skubana droga jest... a i po górach by tam połaził przy okazji :)

      Usuń
  9. No droga... droga... Dlatego jeszcze mnie to powstrzymuje... Trzeba bardzo cwanie do tego podejść, aby nie zbankrutować przy okazji... ;-)

    OdpowiedzUsuń
  10. Najprościej ograniczyć się tam do wydawania kasy jedynie na paliwo. Żarcie zabrać z Polski i nocować pod namiotem na dziko, co jest idealnym rozwiązaniem w Norwegii :)

    OdpowiedzUsuń