24.01.2018

W cieniu Uszby


Gdyby diabeł chciał wyłonić się z piekła i głową przebić skorupę ziemską, ale jednak w pewnym momencie stwierdziłby, że ziemski klimat jest dla niego za ciepły, śmiem twierdzić, że wyglądałby jak Uszba. Legendy mówią, że zamieszkiwała ją Dali - bogini łowów. I Uszba tak wygląda, jakby chciała człowieka złowić i już nie wypuścić.


Dzień po powrocie z Ushguli postanowiliśmy przejść się w kierunku lodowca Chalaadi. Większość trasy od miasteczka wiedzie szutrową drogą pośród unoszącego się pyłu i hałasu ciężarówek. Szczęśliwie w pierwszą stronę złapaliśmy stopa. Później od parkingu szlak przekracza rzekę i można w spokoju maszerować. Najpierw ścieżką przez las w skraju spływającego z lodowca potoku by wyjść dalej na otwarty teren, lawirując pośród skał i kamieni. Jest to bardzo krótka trasa, więc szybko dochodzimy do czoła lodowca. 
Jest bardzo ciepło, słońce praży równo, słychać jak lód się topi. Co chwila spadają ze zboczy małe kamyczki. Nie mamy sprzętu aby pchać się wyżej. Jeden z napotkanych piechurów ostrzega nas przed podchodzeniem do miejsca, gdzie z lodowej jamy wypływa potok. Ponoć kilka dni temu zginął tam chłopak z Węgier. Zabiła go silna potrzeba bycia jak najbliżej, pewnie zrobienia zdjęcia. I kamień, który spadł z góry. Nie pchamy się więc, z lekkim niepokojem obserwując innych, którzy bardzo chcą dołączyć do Węgra.

Co jakiś czas kamienie w ciszy ale z impetem osuwają się do wody. Nie widać stąd Uszby, jedynie odległą przełęcz Shkelda. Korzystamy jeszcze z uroków i spokoju ścieżki powrotnej by od parkingu męczyć się w kurzu i pyle. 

Następnego dnia pakujemy w plecaki niezbędne rzeczy i ruszamy wreszcie na trekking. Przechodzimy wąskimi uliczkami mijając starą zabudowę by wąską doliną wyjść z miasta. Po chwili szlak odbija w prawo i intensywnie zaczyna piąć się w górę. Z rana wszystko jest w chmurach, więc widok mamy ograniczony, ale w dole widzimy Mestię.





Kiedy po lewej stronie roślinność się przerzedza daleko na południu ukazuje się nam łańcuch Swanetii z ponad czterotysięczną Lailą. Z wolna zaczyna się wypogadzać, a my wychodzimy z lasu na trawiaste wypłaszczenie. Przed nami z gęstych chmur wyłania się ona - Uszba. Wygląda groźnie, dumnie. Majestatycznie.

Odwracamy się na chwilę do niej plecami, może lekko strwożeni spojrzeniem bogini? Znajduje się tu platforma widokowa z przepiękną panoramą sięgającą od zanikającego gdzieś za horyzontem łańcucha swaneckiego po Tetnuldi.



Z respektem obracamy się w kierunku dwóch skalnych rogów, znad których już niemal całkowicie zniknęły chmury. Zdaje się, że Dali jest dzisiaj w dobrym humorze i życzliwie patrzy na tych, którzy zmierzają w jej kierunku.

Kapitalne wrażenie robi na nas góra wyglądająca niemal jak księżyc wschodzący za skalnymi turniami. Całkowicie biały, przykryty śniegiem wierzchołek ma w tym krajobrazie zupełnie niepasujący do niczego kształt. 

Niestandardowy jest też widok świni wygrzewającej się w słońcu z widokiem na góry. Ścieżka przechodzi bowiem przez maleńkie gospodarstwo, gdzie na moment zapadamy się po kostki w błocie aby kilkadziesiąt metrów za nim wyjść na ubitą drogę, która wiedzie nas aż do jeziorek Koruldi. 






Przy odrobinie zaparcia i sporych umiejętnościach można wjechać tu autem terenowym czy motocyklem. W drodze są potężne rynny wypłukane spływającą po zimie i deszczach wodą, jednak dla zwariowanych gruzińskich kierowców nie stanowi to przeszkód. Choć, co dziwne, w tym miejscu widzieliśmy zdaje się tylko jeden samochód, oczywiście na miejscowych blachach.

Jeziorka Koruldi to idealne miejsce na nocleg. Co prawda godzina jest jeszcze wczesna i sporo turystów nadal a to wchodzi, a to schodzi na dół, co postanawiamy wykorzystać i odbić jeszcze obchodząc masyw wąską ścieżką w kierunku lodowca Chalaadi. Jednak z miejsca, do którego udaje mi się dojść widzę tylko kawałek lodowego jęzora oraz drogę, którą dzień wcześniej ku niemu zmierzaliśmy.


Kiedy słońce chowa się za horyzontem rozpalając szczyty na wschód od nas, okolica jest już niemal pusta. Zostało tylko kilka osób, które ewidentnie również zamierzają tu nocować. Wraz ze zniknięciem ognistej kuli, temperatura spada drastycznie. Robi się zimno. Jeziorka zastygły w całkowitym bezruchu pozwalając wierzchołkom gór odbijać się w ich toni. Nocą gwiazd na niebie nie skrywa żadna chmura.





Postanowiliśmy skrócić drogę. Wydawało nam się, że ścieżka odbijająca od jeziorek na zachód, doprowadzi nas do szlaku wiodącego ku przełęczy Guli. Niestety nie do końca tak było. Potem musieliśmy schodzić ostro w dół mocno nadwyrężając nasze kolana, po trawiastym ostro nachylonym stoku. Jednak do ścieżki trafiliśmy.


Mieliśmy jeszcze mały problem nie tyle z pokonaniem suchą nogą wartkiego strumienia ile ze wspięciem się na jego drugi brzeg. Ten bowiem osunął się był zabierając podejście. Zaraz za nim korzystamy z chwili wytchnienia, przez jakiś czas idziemy niemal po płaskim trawersując zbocze. 


Na przełęczy Guli, na 2953 metrach n.p.m., dogania nas góral w towarzystwie konia i trzech psów. Te ostatnie ewidentnie uradowane spacerem co chwilę go wyprzedzają aby przysiąść, popatrzeć na świat i zaraz znowu podbiec do przodu. 


Od kiedy zeszliśmy z jeziorek w kierunku szlaku Uszba zniknęła nam z pola widzenia. Pojawiła się znowu tuż przed przełęczą, tym razem eksponując głównie swój wyższy, południowy wierzchołek. Od tego momentu nasza droga wiedzie już tylko w dół w kierunku wsi Mazeri.



Zejście się trochę dłuży. Schodzimy w zieloną dolinę z nadzieją, że uda nam się złapać jakiś transport do Mestii, gdzie zostawiliśmy część naszego dobytku. Mijamy po drodze jeszcze ruiny dawnych zabudowań. Niewiele zostało poza resztkami kamiennych ścian. 


W cieniu pod drzewem siedzie człowiek. Zagaduje do nas i proponuje transport. Do wioski jest jeszcze spory kawałek ale może z nami zejść i podrzucić do Mestii. Z ciekawości tylko zapytałem o cenę, bardziej żeby podtrzymać rozmowę, nie olać człowieka. Zgodnie z oczekiwaniami rzucona kwota nawet po krótkich targach nie załapała się w krąg naszego zainteresowania. 

Z wioski przyszło nam iść jeszcze dobrych siedem kilometrów aż do głównej drogi. Tam złapaliśmy marszrutkę. Nie przestaje mnie zadziwiać marszrutkowy cennik. Dziewczyna siedząca przed nami zapłaciła 20 lari za transport z Tbilisi do Mestii - ponad 400 km. My płacimy po 15 lari za przejechanie ostatnich 14 km z tej trasy.

Mocno zmęczeni po zejściu z gór chwile jeszcze drepczemy w poszukiwaniu kempingu. To nasza ostatnia noc w Swanetii, Nazajutrz wracamy do Tbilisi aby zacząć kolejny etap gruzińskiej przygody.

1 komentarz: