- Pociąg niestety miał awarie. W Camaguey, to jest jakieś pięć godzin stąd. Trzeba dosłać nową lokomotywę. Przewidują, że dotrze tu około 13:30.
Patrzę na mój zegarek - jest dopiero 08:30. Pociąg miał być tutaj za dwadzieścia minut. Według rozkładu. Ale miał też być kolejny po dziesiątej. A nikt o tym nawet nie wspomina. Wychodzi więc na to, że w praktyce jest tylko jeden i to już bez znaczenia czy po ósmej czy po dziesiątej.
- Tak 13:30 ale ja bym raczej obstawiał bliżej piętnastej. - informuje nas pracownik stacji.
- Ale nie wiadomo, czy w drodze do Hawany znowu się nie zepsuje?
- Nie, raczej nie, jak już tu dojedzie to dojedzie i do Hawany. - odpowiada z uśmiechem na ustach.
- I do Hawany to ile czasu on jedzie?
- Około pięć godzin, ale ja bym raczej zakładał osiem.
Wszyscy jak jeden, których pytaliśmy o możliwość podróży pociągiem na Kubie nam to odradzali. Że tragedia mówili, że się spóźniają, psują, nie dojeżdżają, że nikt nimi nie jeździ, lub też, że ludzie jadą niekiedy z całym inwentarzem. Od tych spotkanych na ulicy do kobiety w informacji turystycznej: Train? No!.
Ale się uparłem. Zwłaszcza, że Sancta Clara dawała ku temu idealną okazję. Znajduje się na głównej linii kolejowej łączącej Santiago de Cuba z Hawaną, a nam czas był wracać do stolicy. Poza tym z rana mieliśmy przykrą przygodę próbując ogarnąć camiones.
Wczesnym rankiem poszliśmy na dworzec autobusowy aby spróbować wbić się na kamiona do Hawany. Kamiony to nic innego jak ciężarówki z paką "przystosowaną" do przewozu ludzi. Transport jak w wojsku. I kubańska codzienność. Bo jeśli Kubańczycy jadą gdzieś dalej, wyjeżdżają z miasta, to albo czymś takim albo rozklekotanymi starymi autobusami. Są jeszcze collectivos, ale o nich zaraz.
Przed dworcem chodnik okupują kierowcy taksówek. I oczywiście proponują nam swoje usługi. Ale taksówka do stolicy to po cenie wyjściowej jakieś 35 CUC (prawie 1=1 z euro). Od osoby. A kamion powinien kosztować nie więcej jak 5 CUC za nas dwoje. Kiedy im odmawiamy od razu wskazują na drzwi biura, w którym mieści się Viazul. To kubańska linia autokarowa przeznaczona dla turystów. Nowoczesne chińskie yutongi z klimatyzacją odkręconą na maksa. Tylko, że w nich nigdy nie było miejsca, bo bilety były rezerwowane z wielodniowym wyprzedzeniem. W związku z tym Viazulem nie jechaliśmy ani razu. I teraz też nie zamierzaliśmy.
Ustawiliśmy się w kolejce do zwykłej kasy, takiej wiecie - dla Kubańczyków. A taksówkarskie świry zaczynają robić aferę, krzyczą, że to nie transport dla nas. Ręką pokazują, że dla nas (tak dla Was białych, bogatych i z innego świata) tam jest specjalna linia. Cały dworzec zaczyna się na nas patrzeć. Atmosfera robi się gęsta. Taksiarz jest wyjątkowo nachalny. Kasia po hiszpańsku (bez niej bym tu zginął!!) mówi mu, że nie chcemy z nim gadać. Ale wyczuwamy już niepokój w kolejce. Nie pierwszy przykład pokręconego, stworzonego przez samych Kubańczyków podziału na lepszych (turystów) i gorszych (Kubańczyków). I wskazówka, niezbyt już subtelna, że pewnych rzeczy nie należy mieszać. I tak to znaleźliśmy się chwilę potem na dworcu kolejowym.
Kamionem kilka razy udało nam się przejechać. I nikt z pasażerów nie miał nam tego za złe. Jest to tani środek transportu, na dłuższych trasach męczący. Kamiony często się zatrzymują, najczęściej pod mostami wzdłuż drogi, gdzie zbierają się zainteresowani przejazdem. Bywa ciasno jak w puszcze sardynek, ale jest przewiewnie (okien to raczej nie ma). Ale poza przygodą w Sancta Clarze, próbowano nas też wykiwać na dworcu kamionów w Hawanie, gdzie kierowcy najpierw próbowali nam wmówić, że to nie dla nas. Potem, że nie ma kamiona w kierunku, gdzie chcieliśmy jechać. Ostatecznie żądając za przejazd kwoty będącej równowartością przejazdu taksówką. Na Kubie na turyście trzeba zarobić. No bo na kim innym?
Naszym pierwszym transportem było collectivo. Czyli wspólna albo dzielona taksówka. Najczęściej zbiera ona ludzi z mieszkań, w których się zatrzymali i wiezie w tym samym kierunku, rozwożąc na miejscu po mieszkaniach docelowych. Cenowo wychodzi trochę drożej od Viazula, ale pozwala nie martwić się o dotarcie na dworzec i potem z niego do celu. Czasem też bywa przygodą sama w sobie. Nasz pierwszy był pięknym amerykańskim kombi chevroleta. Lata 50. albo 60. Bagaże wrzucone na dach i 160 km niemal pustą autostradą przez kubańskie krajobrazy.
Czasem jednak taka taksówka się zepsuje, opona wystrzeli, albo kierowcy z bagażnika wypadną bagaże pasażerów. Niekiedy uliczni naganiacze zapewnią cię, że taksówka jest modern. I wtedy zjawia się rozklekotany peugeot z początku lat 90 (w porównaniu do wszystkich dodge'ów i chevroletów to jest on modern, jakby nie patrzeć). Tylko korporacje taksówkarskie (żółte auta) dysponują współczesnymi pojazdami, ale też ich ceny są wyższe.
Poza tym na Kubie jeździliśmy rowerowymi rikszami, motorikszami (świetne są te zbudowane na ruskich bokserach) bryczkami konnymi (konioriksze?), czarną wołgą jak z koszmaru naszych rodziców, nowszymi i starszymi autobusami. Im dalej od turystycznych linii tym bliżej prawdziwej Kuby. Nawet jeśli taksówka się zepsuje, a pociąg nigdy nie dojedzie. Tak to wygląda na Kubie. Z tym borykają się mieszkańcy. Choć raczej niewielu z nich podróżuje dalej. Bo po co? A przede wszystkim za co?
elegancko
OdpowiedzUsuń