25.03.2015

Bałkańska ucieczka

Pół roku mijające od wyjazdu to najwyższa pora aby wreszcie uporać się z napisaniem relacji. I tak dobrze, że jeszcze wszystkiego nie zapomniałem. Jakoś nie mogłem się zebrać. Za dużo zdjęć, za wele notatek. Miałem problem żeby przez to przebrnąć. W końcu się udało. Teraz Wy spróbujcie przez to przebrnąć.
Pierwszy ciepły posiłek, dzielony z wychudzonym psem gdzieś na poboczu drogi. W tej krótkiej przerwie próbuję łapać, wyłuskujące się niekiedy zza chmur, promienie słońca. Nieustanna wilgoć, chłód i wiatr dały się we znaki - odczuwane sto razy bardziej na motocyklu. Może tak naprawdę nie jest tak zimno? Ciekawe czy na południu będzie cieplej?



Im dalej na południe, im bliżej granic z Bośnią i Hercegowiną i Czarnogórą,, tym bardziej Serbia mi się podoba. Za Uzicami chwytam moment. Miałem jechać już do Montenegro ale chwilowe zauroczenie serbskimi pejzażami rodzi myśl aby coś tu jeszcze zobaczyć.
Skrzyżowanie. W lewo - granica. W prawo - dwa monastyry i drewniany kościół. A więc prawo. Piękna nić asfaltu wije się pod kołami prosząc o odkręcenie manetki. Skrzyżowanie. Prawo - drewniany kościół. Lewo - monastyry. Tym razem w lewo. Jadę coraz wyżej, a asfalt najpierw małymi dziurami, potem większymi, aż wreszcie znika zupełnie.



Skrzyżowanie. W prawo - monastyr Uvac. W lewo - Dubrava. Wybieram lewo. To już czysty górski offroad wypłukaną drogą. Cywilizacja się skończyła. Po bezkresnych łąkach porozrzucane, jakby przypadkowo, stare pasterskie chaty, większość w rozsypce. Nagle z lewej ukazuje mi się potężny wąwóz z ledwie widoczną wstęgą rzeki Uvac. Sporo nad nią, a dużo poniżej miejsca, w którym się znajduje, dostrzegam monastyr. Oddziela mnie od niego potężna góra, wokół której wiedzie droga.
O mojej wizycie wśród mniszek szerzej na łamach Peron4.































"Pora niestety opuścić ten boski zakątek. Przez chwilę mam takie myśli, czy by tu nie zostać na kilka dni. Po co gonić? Za czym? Realia podróży są nieubłagane, w którymś momencie trzeba zacząć wracać do domu. A przecież tyle jeszcze do zobaczenia. A co gdybym nie zobaczył? Gdybym został i poddał się dłużej rytmowi tego miejsca, rozlał ciszę gór po zakamarkach własnego umysłu."

Wracam do skrzyżowania, w którym wybrałem drogę na Dubravę. Chcę jeszcze zobaczyć monastyr męski Uvac. Ponoć jest tam droga do Priboje. Trzeba tylko przejechać przez rzekę. Robotnicy w Dubravie twierdzili, że się da.



Jednak się nie da. Z pewnością nie teraz, po takich opadach, jakie miały tu miejsce kilka dni temu. Może nawet głębokość nie byłaby problemem, ale gdyby ten nurt mnie przewrócił, musiałbym wracać do Polski w ręcznie dłubanym canoe. A nie wiem czy moja znajomość bushcraftu wystarczyłaby do zrobienia takiej dłubanki. Wracam do asfaltu.



Droga do Prijepole fantastycznie klei się do opon. Jadę ciesząc się każdym z dziesiątek zakrętów. Za miasteczkiem wpada w potężny wąwóz, często prowadząc wyrwami w skalnych ścianach. Niesamowite wrażenie robi wykuta w skale trasa kolei, dobre 30-40 metrów powyżej poziomu drogi i oddzielającej nas rzeki. Na kilka kilometrów przed granicą odbijam w górską ścieżkę wiedziony tabliczką kierującą do monastyru. Powoli się ściemnia a ja błądzę w poszukiwaniu braciszków. Zajeżdżam pod zagrodę rodem ze Smarzowskiego Domu Złego i pytam o monastyr.
- A tam niżej, jak woda płynęła ale w zaroślach, ledwo widać. I tam pustynia, nie ma ducha. 
- Nie ma mnichów? - pytam zdziwiony.
- Nie. Ruina tylko.
- A tu u was mogę namiot rozbić?
- A pewnie. 
Zasypiam otoczony chłodem gór i zapachem owczych odchodów.






Kiedy wyjeżdżałem z Polski aura wyjątkowo nie sprzyjała. Było zimno i deszczowo. Jechałem cały dzień prosto na południe. Minąłem granicę z Czechami już po zmroku. Po chwili byłem na słowackiej ziemi. Z nieba spadł kataklizm, jakby ktoś tam u góry chciał utopić świat. Dobrą godzinę spędziłem na stacji benzynowej czekając aż przejdzie. Przemoczony i wyziębiony. Było chyba koło 1 kiedy dotarłem do parkingu pod czachtyckim zamkiem. Rozbiłem namiot i umarłem.
Na szczęście rankiem wyszło słońce. Krótki spacer doprowadził mnie do pięknie położonych ruin zamku legendarnej Elżbiety Bathory. Ponoć największej zabójczyni wszechczasów, wampirzycy, która dla zachowania młodości, kąpała się w krwi upuszczanej z nieskalanych grzechem namiętności dziewcząt. Tak zapisała się w legendach. Prawda zapewne jest zupełnie inna. Jednak to w tym właśnie zamku dokonała swoich dni.




Z Czachtyc ruszyłem ku naszym madziarskim braciom. Nie zależało mi na zatrzymywaniu się gdziekolwiek po drodze. Chciałem jak najszybciej dotrzeć do Serbii. Choć słońce niekiedy przypominało o swoim istnieniu, nie pamiętam aby dawało ciepło. Z pierwszych trzech dni najlepiej pamiętam wilgoć i chłód. Poszukiwanie miejsca na nocleg w Serbii zajęło mi sporo czasu. Udało się dopiero w lasach Fruskiej Góry. I to był fragment drogi jak z filmu Lyncha. "Zagubiony w leśnej mgle" dajmy na to. Byłem już bliski uwierzenia, że mam omamy, szczególnie w momencie, w którym minąłem siedzącą na jezdni sowę, w odległości 30 cm od moich kół. Ani drgnęła. To był znak, że czas się kończy. Rozbiłem namiot na kawałku trawy w pobliżu drogi. W oddali było widać światła Nowego Sadu. Ranek to przejmujące zimno i wilgoć. Wszystko mokre. Nie ma jak wysuszyć. I myśl - jak najszybciej na południe. A potem była Dubrava.

Szczęśliwie nocleg nie zakończył się jak w polskim filmie. Rano gospodyni, stara babuleńka, przyniosła mi kawałek drożdżówki i kawę. Takie gesty powodują, że na wszystko patrzy się inaczej. Że jest dobrze, że będzie tylko lepiej. Drobny gest w tych skrajnie ubogich okolicznościach. Coś pięknego.





Droga wąwozem Tary to radość dla oczu i duszy kierownika. Wyjątkowo uważam, że mogliby tu trochę przetrzebić przydrożne zarośla ograniczające widok. Polecano mi zatrzymać się na dłużej i skosztować spływu kajakowego Tarą. Niestety w tym momencie to nie mój budżet.
W Żabljaku, na stacji benzynowej, spotykam Polaka. Bujają się po Bałkanach astrą. Zaczynam doceniać możliwość płacenia niemal wszędzie w euro.



Niech ktoś mnie zabierze z tej drogi! To istne szaleństwo! Wąziutki na jakieś dwa metry i równy niczym tafla lodu asfalt, o milionie zakrętów. To droga przez Durmitor. Z Żabljaka do Trsy. Cisnę hondę ile się da, choć właściwie jest to cholernie głupie. Jest wąsko, nie widać co czai sie za zakrętem, do tego jest mgła. A jednak ułańska fantazja bierze górę. W końcu, któryś zakręt kończę na przeciwległym poboczu. Pora nieco zwolnić. To droga dla wariatów. Pierwszy raz na trasie trafiam na innych motocyklistów. Biorąc pod uwagę mój styl jazdy to jednak dobrze, że jest ta mgła. Bo to co widać mimo niej daje pewność, że widoki rozpraszałyby uwagę na maksa. A wtedy kaplica.











Wreszcie docieram nad jezioro Pivsko. Niezła nazwa, a sceneria kapitalna. Jak nad fiordem (tego porównania użyje jeszcze kilka razy).







Ruszam na południe, na Niksic, gotów odnaleźć mityczny monastyr Ostrog, o którym wspominała mi Buena. Za miastem zjeżdżam w równoległą do głównej, ale biegnącą o wiele wyżej trawersem gór, drogę. Kolejna fantastyczna trasa dla motocyklistów. W końcu jest odbój na Ostrog.
Toż to jak Jasna Góra! Spory kompleks, wokół którego wije sie asfaltowa serpentyna. Docieram do górnego monastyru. Przy relikwiach świętego, pachnącego niczym wiosenny ogród, braciszek odmawia modlitwę. Nie chcę przeszkadzać tym, którzy przyszli tu w poważniejszych celach.



Do Danilovgradu docieram równie zwariowaną trasą. Pewnie kiedyś to była jedyna droga, teraz niemal całkowicie zapomniana. Nie wiedzą co tracą ci, którzy wybrali krajową 18.





Jutro chciałbym dotrzeć do Kotoru. Trzeba więc, kierując się w tamtym kierunku, szukać noclegu. Za miastem znowu odbijam w góry. Asfaltowa dróżka ma szerokość dwukierunkowej ścieżki rowerowej. Coś wspaniałego, zakręt goni zakręt i kompletnie nie widać co jest za nim. Mijanka na winklu z ciężarówką to wyjątkowe przeżycie. Kameralne górskie wioseczki, mnóstwo zrujnowanych, opuszczonych, czy pozamykanych domów i gospodarstw. Między Cevo a Resną istna dzikość. Rozbijam namiot na skrawku ziemi przy jakiejś bocznej ścieżce. W nocy błyska a w oddali słychać grzmoty.
Chłód poranka daje się jeszcze we znaki kiedy ruszam. Droga z początku podobna tej wieczornej. Aż wreszcie za kolejnym zakrętem, wybiegającym zza wzniesienia, ukazuje się Zalew Kotorski a za nim Adriatyk. W pełnej krasie i pięknym słońcu.











To co się dzieje na zjeździe do Kotoru, to trzeba przeżyć. Słowa tego nie opiszą. Dość powiedzieć, że w tym momencie norweskie drogi i pejzaże zdają się być przereklamowane. Zatrzymuję się tysiąc razy, żeby zrobić zdjęcia. Od strony zatoki wieje tak, że pozostawiony samemu sobie motocykl chybocze sie niebezpiecznie.











W Kotorze robi się wreszcie naprawdę ciepło. Robi się też tłoczno i tak... kurortowo. Tłok na ulicach, chmary na chodnikach. Wyjątkowo nie zachęca mnie to do pozostania tutaj dłużej. Co miałem zobaczyć widziałem. Uciekam w stronę Budvy.


Droga między Kotorem a Budvą warta jest wyłącznie trzech minut, kiedy pięknie widać w dole wybrzeże i morze. Poza tym ruchliwa i nieciekawa. Od Budvy do Cetinje też dosyć tłoczno, ale widoki kapitalne. Poza tym w miarę szeroko i wyprzedzać się da. Zdecydowanie odcinek wart przejechania.



















Dalej do Podgoricy nic szczególnego. Jadę tu aby zobaczyć monastyr Dajbabe. Położony na wzgórzu z niezbyt ciekawym widokiem na jakąś fabrykę. Niczym mnie nie urzeka. Dobrze, że udaje się zrobić zdjęcia w skalnej grocie. Jednak tylko ciche i skromne monastyry, gdzieś po środku niczego, robią na mnie wrażenie. "Nic dwa razy się nie zdarza...".





Na południe prowadzi droga przecinająca malownicze jezioro Szkoderskie. Skręcam w lewo aby chwilę jechać wzdłuż jego południowego brzegu. Potem jednak droga odbija w góry. I znowu szaleństwo! Tylko, że do kwadratu. Mega nierówny, popękany i wypłukany asfalt. Na zakrętach sporo żwiru i piasku. Gdzieniegdzie dziury uzupełniono gruzem. Cały czas trzeba uważać, żeby nagle nie stracić przyczepności. A sama trasa to kolejna perełka. Trawers przez góry, do 800 m n.p.m..









Zjeżdżam w Starym Barze i drogą wzdłuż wybrzeża docieram do Ulcinj. Mijam miasto i skręcam na losowo wybrany kamping - Safari Beach, jeden z kilkunastu ciągnących się wzdłuż plaży. Na szczęście miejsce okazuje się całkiem przyzwoite. Same kampery z całej Europy, rodacy też sie znaleźli. Mnie interesuje tylko odpoczynek i kąpiel w morzu. Kilka miesięcy temu kąpałem się w Morzu Barentsa, teraz przywiało mnie na przeciwległy skrawek Europy, więc zanurzenie się w Adriatyku ma jakiś symboliczny wymiar. To coś jak odbijanie się od skrajności - w życiu, w drodze, w głowie, w nastrojach. Z reguły jesteśmy gdzieś po środku, czasem jednak zbliżamy się do krawędzi gdzie albo odbijamy się od ściany albo lecimy w dół. Na Północy byłem w zupełnie innym miejscu, w bezpiecznej odległości od krawędzi. Będąc tu spoglądam w dół choć stoję na piasku równo z poziomem morza.

Na dobry początek dnia Austriacy z przyczepy obok mojego namiotu częstują mnie kawą. Odpowiednio pobudzony czarnym eliksirem zajmuję miejsce w siodle mojego rumaka i ruszam w kierunku, z którego zwykło wschodzić słońce. Krajobraz sprawia, że czuje się niczym Old Shatterhand, przemierzający gorący Dziki Zachód. W kolejce na granicy miejscowi informują mnie, że motocykle jadą poza kolejnością. Miło.

I się zaczęło. To już na wejściu jest inny świat. Od razu widać, że jest biedniej ale to nie tylko to. Jakiś gość przede mną zatrzymuje auto na środku drogi, zostawia zapalone i wychodzi do sklepu. Pojawia się pełno motorowerów, których kierownicy w 90% jeżdżą bez kasków. Szkodra i jej ulice to chaos muzułmańskiego miasta. Są światła, znaki, ronda, nawet kierujący ruchem, a tymczasem ulica i tak rządzi się sama.
Szukam banku. Starszy gość w typie harleyowca dosiada swój motorowerek i prowadzi mnie prosto do celu. - Western Union. Wymieniam pieniądze, bo nie wiem na ile sobie tu poradzę z samą kartą kredytową i walutą w euro. Kierunek Theth - malutka wioska zagubiona pośród potężnych gór. Da się tam dojechać z dwóch stron. Ja wybieram tę rzekomo mniej cywilizowaną. Kiedy wyjeżdżam z miasta pod kołami snuje się nowy równiuteńki asfalt. No tak, słyszałem, że i ta droga traci powoli swój charakter ale nie sądziłem, że to już.


Jednak po 10 km jazdy wąwozem rzeki Kiri sytuacja ulega drastycznej zmianie. Asfalt znika jakby go ktoś uciął nożyczkami. Zaczyna się to na co czekałem, a czego się jednak nie spodziewałem. Już po niecałym pół kilometrze staje by zabezpieczyć kufer pasem bagażowym. Tania, plastikowa chińszczyzna do tej pory nie zawodzi, ale wolę mieć pewność, że nie spadnie na którymś wyboju i nie poleci sobie w odmęty coraz głębszego wąwozu. Nawigacja pokazuje 53 km do celu. Droga to kamienie i skały. Już po 30 minutach wiem, że trasa do Omalo była łatwiejsza. Przynajmniej tak mi się teraz wydaje. Jestem cały mokry, a to przecież dopiero początek. Skały, kamienie, koleiny, zakręty - coś niesamowitego. I te widoki!






Po 14ej mijam caffe bar - ot tak znikąd, gdzieś w górach. Na rozwidleniu miejscowi wydają się nie mieć wątpliwości dokąd jadę. Thethi tamtędy. A tamtędy dalej wspinaczka pod górę. Kamienie odbijają się od pługa, czasem siadam na centralce. Plecy bolą od pozycji stojącej. Nie ma tak, że czasem jest odbój, że jest lżej. Co najwyżej na 20-50 metrów i to rzadko. Wreszcie docieram na przełęcz na 2100 m n.p.m.. Droga zaczyna schodzić w dół. Nie czyni to jednak jazdy łatwiejszą, dalej na jedynce, jak najwięcej hamować silnikiem. I znowu znikąd pojawia się bar. Tego właśnie mi było trzeba. Moment wytchnienia przy filiżance kawy.




Zjeżdżam w dół po pełnej skał wyboistej drodze i zastanawiam sie jak oni tu dojeżdżają osobówkami i dostawczakami? Jak to się dzieje, że coś co dla nas jest offroadem, do którego przejechania wybieramy motocykle enduro albo terenowe auta, dla nich wydaje się być normalną drogą dla normalnego samochodu? Taką, którą pokonuje się codziennie i której przebycie nie jest jakimś szczególnym powodem do opowiadania znajomym. Łup! Z rozmyślań wybudza mnie solidne pieprznięcie centralnej stopki o któryś z miliona kamieni - aż mi w barki poszło. Na dnie doliny, starym betonowym mostem pokonuje rzekę. Po drugiej stronie droga idzie wzdłuż doliny. Już się tak szaleńczo nie wspina. Nadal jest cholernie wyboista i niebezpieczna, ale jednak łatwiejsza. Mijam kilka przecinających ją strumieni. Na jednym z nich podskakuje na tyle niefortunnie, że pociągnięta przypadkowo manetka gazu załatwia mi zatrzymanie na sporym kamieniu i podtopienie prawego buta. Lepsze to niż położyć się z całym majdanem w wodzie.







Nieco dalej trafiam na dwa cuda niemieckiej motoryzacji. I jednego Włocha. Okazuje się, że drugi szuka kamery, która odpadła mu przy glebie w strumyku. Jadą z przeciwnej strony. 
- Dużo jeszcze zostało takiej drogi? pyta Włoch. Patrzę na nawigację. Ja mam do celu 13 km. Czyli oni prawie 40. Do tego droga w tym miejscu jest naprawdę całkiem przyzwoita. 
- Pierwszy raz jedziemy tymi motocyklami w terenie. No tak wymuskane GSy wyglądają jakby dopiero co wyjechały z salonu. Patrzę na mojego Trampka. Cały upierdolony, podrapany, dwudziestoletni. I daję radę. Nie wiem czy mogłem trafić na lepszy pierwszy motocykl. Sporo z tym sprzętem przeżyłem do tej pory i nigdy nie zawiódł. Uśmiecham się do niego porozumiewawczo, z nadzieją, że tak pozostanie co najmniej do końca tej wyprawy.
- Przed wami jakieś 40 km. I będzie dużo gorzej niż tu.
- Chyba będziemy musieli zawrócić.
Nie wiem czy zawrócili. Podejrzewam, że tak. Dla mnie od tego momentu droga była już względnie łatwa, bez trudnych podjazdów, bez tysiąca zakrętów. Za to z mnóstwem fantastycznych widoków.
Na moście, którym wjeżdża się do Theth, zatrzymuje mnie młody chłopak - Francesco. Skubaniec mówi po angielsku lepiej ode mnie i ma świetny akcent. Napędza biznes swoim rodzicom, którzy prowadzą kamping i hotel. Ja również od razu daje się namówić. Zaraz po wejściu pod prysznic miałem ochotę wyjść i młodemu wygarnąć co myślę o takich interesach. Zimna woda za 5 euro to trochę przegięcie. Kilkadziesiąt metrów obok płynie rzeka, całkowicie za darmo.





Kiedy rozbijam namiot, zza płotu słyszę nieśmiałe Dzień dobry!. Zdaje się, że w końcu będzie z kim pogadać. Ania i Magda podróżują po Albanii autostopem. Co ciekawe to spotkanie pokazuje po raz kolejny jaki świat jest mały. Obie mieszkają w Gdańsku. Rozłożyły się z miniaturowym namiocikiem na kampingu dwa gospodarstwa dalej. Tam też przybiła motocyklowa załoga z Czech. Czesi jak to w ich zwyczaju bywa bez piwa obejść się nie mogą. Szybko więc zgarniamy się do kupy i rozpoczyna się polsko-czeski wieczór na albańskiej ziemi. Kilka godzin później zjawia się jeszcze jedna ekipa. Znowu nasi, i to starym żukiem! Nie ma wyjścia, wieczór przeciąga się do późnej nocy. A ta jest zimna. Po raz kolejny zastanawiam sie czemu wziąłem letni śpiwór (dziewczyny mające takie same śpiwory, miały nieco inne zdanie na temat ich "letniości").

Rano przy śniadaniu umawiam się z Czechami na wspólny rejs po rzece Komani. Oczywiście to był ich pomysł, bo ja nawet nie miałem pojęcia o takich atrakcjach. Mamy się spotkać wieczorem w umówionym miejscu niedaleko promu. Czesi bowiem ruszają w stronę, z której przyjechałem wczoraj, ja z kolei dokładnie odwrotnie. A dziewczyny jeszcze gdzie indziej. Do Podgoricy na samolot.



Po wyjeździe z Theth droga jeszcze przez kilkanaście kilometrów zachowuje swój offroadowy charakter. Później zaczyna się nowy, gładki asfalt. Za jakiś czas rzesze kamperowców będą ściągać do Theth. Miejscowym biznes rozkwitnie, inni szukający spokoju, zaczną to miejsce omijać. Wszystko się zmienia.

Śniadanie w przydrożnym barze czyni mój dzisiejszy humor jeszcze lepszym. Dobre świeże jedzenie i kawa, wszystko za śmieszne pieniądze. Nawet wifi sie znalazło. Wracam do Szkodry. Muszę kupić dodatkową kartę do gopro. Jadąc w stronę miasta obserwuje otoczenie, Albańczyków na swoich motorowerkach, na osiołkach i stwierdzam, że chyba się zakocham w tym kraju. Poza miastem wszystko wydaje się spokojne, takie trochę leniwe. Rytm pozbawiony nagłych zrywów, relaksujący. Kręcę się trochę po mieście w poszukiwaniu właściwego sklepu. Zagaja mnie starszy gościu, który okazuje się Serbem. Co więcej rozmawiamy przez chwilę o kultowych "Czterech Pancernych". Ot siła kinematografii.
Nieśpiesznie ruszam w stronę Komani. Droga wiedzie wzdłuż jeziora Vau i Dejes, które (uprzedzałem o tym wcześniej) wygląda jak fiord. Docieram do miejscowości Komani. Postanawiam chwilę posiedzieć, może akurat niedługo zjawią się Czesi. Po jakimś czasie jednak ruszam dalej zobaczyć miejsce z którego odpływają statki. Przystań okazuje się być na końcu wykutego w skale tunelu. Informacje są nieszczególnie zadowalające. Martin miał jakiś stary cennik. Rejs będzie kosztował nas nie 10 euro za osobę ale 25. Trochę spory nieplanowany wydatek, ale może wart swej ceny. Start jutro o 9.









Pijąc herbatę, tuż obok baru zbudowanego pod mostem, cieszyłem się chwilą. Przyjechałem tam sam, żeby się oderwać. Pewnie znowu, żeby uciec. Czemu jesteś sam? Nie boisz się samemu? - słyszałem już kilka razy po drodze. Czasem można jechać tylko samemu, albo pozostać w domu. Dla mnie wybór był prosty. Droga czekała, a w domu jakoś nie czułem się najlepiej. Poza tym i tak zawsze się kogoś spotyka. Tak jak tamtego popołudnia w Theth. A obawy? Pewnie, że jakieś były ale za bardzo o nich nie myślałem. Największe dotyczyły problemów z motocyklem, gdyby coś nawaliło. Ale nie nawalało. Innych obaw nie miałem. Co może być lepszego niż taka podróż? Codziennie coś nowego, nowe miejsca, nowi ludzi. Przychylne spojrzenia, uśmiech, machnięcie ręką. Po placu biegały dwa szczeniaki, które mnie tam przywitały. Na murku wylegiwały się małe kociaki, kury gdakały krzątając się po terenie. Drzewa dawały przyjemny cień. Nie było ciśnienia, pośpiechu, przymusu. Ten miał zacząć sie za tydzień, kiedy trzeba będzie wracać. Wtedy jednak było tylko "tu i teraz". Brakowało jeszcze Czechów.


W końcu się pojawili. "Droga śmierci" - jak ją określili - zajęła im trochę czasu. Dwóch z nich zaliczyło gleby - co oznacza, żę mi poszło całkiem nieźle. Zostajemy na kampingu "Natyra", którego restauracja, pokoje i kibel zbudowane są z filarów mostu. Oczywiście wieczór bez piwa byłby dla czeskiej braci wieczorem straconym.



Rano meldujemy się na przystani. Załoga nad wyraz sprawnie pakuje nasze motocykle na małą łajbę. Obserwujemy to z lekkim niepokojem i sporym rozbawieniem. Chociaż u właścicieli GSów proporcje są chyba odwrotne. Za chwilę motocykle odpływają. Tak ta łajba była tylko dla nich. My wsiadamy na drugą - pasażerską. Zajmujemy miejsca dla VIPów - na dachu. Na start dostajemy po naleśniku od załogi złożonej z dwóch młodych mężczyzn.





Widoki są pierwszorzędne. Norweskie fiordy (i znowu) w miniaturze. Góry, skały i lazurowa woda. Po jakimś czasie znowu odwiedza nas chłopak z załogi. Trzyma plastikową butelkę i takież kubeczki. Raki! Różnej maści bimber już piłem ale ten jest wyjątkowo paskudny. Jeśli dobrze zrozumiałem - zrobiony z buraków. Wypicie tego małego kubka zajmuje mi prawie cały rejs.









W czasie rejsu kilka razy dobijamy do brzegu. W ciemno byśmy się założyli, że nic tam nie ma. Tymczasem wysiadają ludzie, miejscowi. Dla nich to normalny środek transportu na tym terenie. Zdaje się, że inaczej nie da się tu dostać. Płyniemy dosyć wolno, ale widoki sprawiają, że ciężko się nudzić. Od szerokich przestrzeni z łagodnie spadającymi do wody stokami, porośniętymi krzewami bądź drzewami, po surowe białe turnie tworzące wąskie przesmyki. Za jednym z zakrętów pojawia się coś paskudnego. Na wodzie unoszą się setki plastikowych butelek. Albańczycy (turyści pewnie też) niespecjalnie dbają o czystość. Śmieci wyrzucają gdzie popadnie. Mnóstwo jest pięknych miejsc, gdzie delektowanie się widokiem zakłócają porozrzucane obok drogi resztki. Taka mentalność. Kiedyś im przejdzie. U nas zresztą do tej pory ciężko z tym dotrzeć do niektórych ludzi.










Rejs trwa dobre trzy godziny. Kiedy docieramy do Fierzy musimy namierzyć spawacza. Martin ma problem ze stelażem do kufrów. Dzięki pomocy chłopaka ze statku udaje się to załatwić bardzo szybko. Ruszamy w stronę Kukes.







Droga pnie się cały czas do góry. Niby jest asfalt ale trzeba bardzo uważać, szczególnie na zakrętach. Często leży tam piasek albo drobne kamienie lub akurat jest mokro. Co jakiś czas zamieniamy się kolejnością. Teraz jedzie przede mną Peter. Wychodząc z kolejnego z zakrętów, katem oka dostrzegam w lusterku, że ktoś sie za mną wyłożył. Zawracam. Okazuje się, że Martin złapał uślizg na kawałku mokrego asfaltu. Jest cały, GS też w porządku. Jedynie kufer się trochę wykrzywił. Trzeba go domknąć na siłę.



Czasem nadwerężam swoje zaufanie do Trampka i jego zapotrzebowania na paliwo. Od długiego czasu jadę na rezerwie, wolniutko, z góry puszczam na luz. Ale wiem, że to już jest ten moment, w którym silnik może zgasnąć. Modlę się więc do losu o stację. W końcu jest! Niestety zamknięta. Szczęśliwie kilka kilometrów dalej jest już otwarta. Trampek szedł na rekord.
W Kukes robimy zakupy. Dwóch dzieciaków robi nam za przewodników i tłumaczy. Przy okazji dbają abyśmy nie przepłacili. Wyjeżdżamy z miasta i zaczynamy poszukiwanie miejsca na nocleg. Jadę w awangardzie razem z jedynym Czechem, którego imienia nie zapamiętałem. Reszta została z tyłu bo Honzowi skończyła się benzyna. Znajdujemy - jak dla mnie - znakomite miejsce niedaleko od drogi. Nawet wracający ze stadem pasterz zapewnia mnie, że nie ma problemu. Mój kolega jest trochę sceptyczny. Przez telefon dowiadujemy się, że z Afryką Honza jest jakiś inny problem. Zawracamy. W sumie nie rozumiem po co zawracaliśmy. Honda pali. Czesi wypytują miejscowych o jakiś hotel. Miejscowi proponują nocleg u siebie. Czesi się boją. Mówię im, że mamy dobrą miejscówkę za kilka kilometrów.



Rozbijamy obóz. Znaczy ja rozbijam. Czesi mają nieco inną taktykę. Oni zaczynają od piwa. Namioty rozbijają dokładnie wtedy kiedy zamierzają już w nich spać. Nie wiem czemu ale chłopaki czują się jakoś niepewnie. Niby się umawialiśmy na spanie na dziko, a widzę, że woleliby bezpieczny kamping. Gdzieś w oddali widać chałupę, na drodze co jakiś czas pojawiają się auta. Szczególnie Peter wydaje się zaniepokojony. Powinni czasem pojeździć solo. Ja w ekipie pięciu chłopa czuję się jakbym miał ochronę z BORu. Noc jest bardzo spokojna i rozgwieżdżona.
Ranek wita chłodem i słońcem. Honzo bada Afrykę. Problemem jest spalona kostka. Na szczęście załatwia to szybko. Do Perskopie jedziemy jeszcze razem. Tu jednak przychodzi nam się rozstać. Oni jadą nad Ochryd, ja z kolei niżej, w głąb Albanii. Całkiem miłą odskocznią było pojeździć chwilę w większej ekipie.Nie wiem jednak czy bym wytrzymał dłużej.
Obieram kierunek na Berat z tym, że chcę uniknąć ekspresówki na Tiranę. Z mapy wynika, że będę jechał głównymi, a więc asfaltowymi, drogami. Niestety szybo się okazuje, że albańskie mapy trzeba traktować z dużą rezerwą. Albo z poczuciem humoru, jaki towarzyszył ich autorom. Asfalt znika po kilkudziestu kilometrach. Przez chwilę jadę całkiem przyzwoitą szutrówką. Zaraz jednak robi się z tego leśna dróżka wiodąca pięknymi zadrzewionymi dolinami. Coś jest jednak nie tak.



Uciekam. Ten wyjazd to typowa ucieczka. Nie wysiedziałbym w domu ani w pracy nawet jednego dnia dłużej. Zwariowałbym. I teraz właśnie jest ten moment, w którym przypominam sobie, że zamierzałem zwariować. Nie było żadnego planu na ten wyjazd, żadnego celu, oprócz ogólnego - Bałkany. Byle uciec, jechać, zmieniać otoczenie, nie myśleć. Do tego momentu całkiem nieźle mi szło. Myślenie było przełączone na inne tory. Dziś się wszystko posypało. Ktoś przestawił zwrotnicę. I się zastanawiam na cholerę mi to? Jestem gdzieś daleko, w kraju którego nie znam, otaczają mnie fantastyczne widoki a nie czerpię z tego w tej chwili żadnej radości. Podróż nie ma celu, jest nim sama w sobie. To chyba oznacza, że ucieczka też nie ma celu. Nie można uciec gdzieś i już wszystko gra i jest ok. Ucieczka nie ma końca, jest trwaniem w unikaniu czegoś. Chciałem sobie coś udowodnić tym wyjazdem. Chyba to, że poradzę sobie sam, że nie potrzebuje nikogo kto wyciągnie do mnie pomocną dłoń, kto załatwi coś za mnie. Chciałem, żeby wszystko zależało tylko ode mnie. Bo gdzieś straciłem to poczucie, że mam na coś wpływ.
Z psychicznego odrętwienia wyciąga mnie kawa. Po kilku godzinach jazdy górskimi bezdrożami, w końcu zjechałem do jakiejś malej wioseczki. Uwielbiam te wszędobylskie caffe bary. Trasa była piękna choć męcząca. Dwa razy pośrodku niczego mijałem rozbite wzdłuż drogi targowiska. Sporo ludzi i aut. A dalej znowu nic.
Mała dziewczynka macha mi na pożegnanie. Drobny, bezintencjonalny gest dziecka przywraca uśmiech na twarzy. Wraca spokój, ja wracam na asfalt i znów liczy się tylko droga i to co przede mną. Przez Elbasan jadę do Fier. Chciałem zajechać nad morze. Jakoś jednak rezygnuję z tego pomysłu. Zawracam na Berat. Wpisanemu na listę światowego dziedzictwa UNESCO miastu poświęcam może z półtora godziny. Odwiedzam zamek, kręcę się przez chwilę jego ciasnymi uliczkami. Jakoś mi się jednak nie chce. Stwierdzam, że jutro muszę być w Ochrydzie, jeśli mam jeszcze zdążyć namieszać trochę na Ukrainie.




























Z miasta ruszam na południe, znowu pchając się szutrami w górę. Po lewej stronie w ognistej poświacie zachodzącego słońca, uwagę przykuwa góra Tomori. Martin chyba coś mówił o tym, że na tę górę da się wjechać. No cóż ja już nie mam na to czasu. Zadowalam się patrzeniem na nią, bo wygląda majestatycznie. Tuż przed zniknięciem słońca znajduje ciche i ustronne miejsce. Dzwonię jeszcze do Lisy, której numer mam od Ani i Magdy. Lisa z mężem mieszkają w Ochrydzie i mam zamiar u nich jutro przenocować.To chyba najcichsza noc na tym wyjeździe. Nawet wiatr nie szumi.



Zanim wracam do cywilizacji, muszę pokonać kolejne 40 km skalistej górskiej drogi. Dopiero po godzinie trafiam na asfalt. Widoki zachwycają na każdym kilometrze mojej trasy. W Leskoviku spotykam niemieckiego rowerzystę. Wyruszył ze swojego kraju w kwietniu. Nie ma limitu czasowego, a jego obecnym kierunkiem jest Azja. Zastanawiam się, czy kiedyś uda mi się wyruszyć w trasę, w której ten limit również zostanie ze mnie zdjęty.



Udaje mi się namierzyć pocztę. Wreszcie mogę wysłać kartki kilku osobom, którymi warto zaprzątać sobie głowę i czas. Dalej jadę asfaltem a jednak jakoś tak buja dupą. Lekceważę to przez dłuższy czas dopóki nie znajduje miejsca na kawę. Niestety okazuje się, że z tyłu prawie nie mam powietrza. Ratuje się kompresorkiem.
W Korczy poprawiam stan ciśnienia w wulkanizacji. Mijam Pogradec i drogą wzdłuż brzegu jeziora Ochrydzkiego przejeżdżam przez granicę. Docieram do Ochrydy.







Lisa przez telefon podaje mi numer bloku i klatki. Krzątam się więc wzdłuż ulicy nie mogąc trafić. Tak poznaję Mojso i Tanję, którzy próbują mi pomóc. Okazuje się, że Mojso jest motocyklistą. Proponuje, że jeśli nie znajdę swoich znajomych to mam tu do nich wrócić, będą w knajpie. Po chwili jednak znajduje właściwy adres. Lisa i Sasha są z Rosji. Lisa aż z Sachalina. Sasha jako programista ma ten komfort, że może pracować z domu. Tak więc żyją, zmieniając co jakiś czas miejsce zamieszkania. W tym miesiącu to Ochryda, za jakiś czas ma być Turcja. Przy okazji dzielnie wspierają couchsurferów. Rozpakowuje się, biorę ciepły prysznic (ostatni był w Czarnogórze) i chwilę z nimi rozmawiam. Ponieważ z samego rana chcę uciekać, postanawiam przejść się zobaczyć chociaż ochrydzką starówkę. Z ciekawości najpierw zachodzę do restauracji, w której zostali Mojso i Tanja. Okazuje się, że nadal tam są. Mojso nie słucha moich sprzeciwów i za chwilę ląduje przede mną pizza i piwo. Krótka rozmowa wystarcza abym pożałował, że nie mam więcej czasu aby tu zostać. W Macedonii. Mojso ma klub motocyklowy w Strudze, gdzie mnie zaprasza. Z żalem odmawiam. Pytam jednak o pomoc z kołem. Dostaję numer do jego kolegi. 
Pięknie oświetlona po zmroku starówka robi bardzo pozytywne wrażenie. Tafla jeziora jest niemal idealnie gładka. Jest ciepło i spokojnie.



Kiedy wracam do mieszkania poznaję Jessie. Zwariowaną dziewczynę z Tajwanu, która od wielu miesięcy buja się po świecie na stopa i śpi u ludzi z CSa. Lisa zrobiła kolację, Jessie wyjęła rakiję i tak nam zlatuje wieczór.
Rano uciekam kiedy Lisa i Sasha jeszcze śpią. Żegnam się z Jessie a im zostawiam list. Jadę do Pajo załatwić problem z uciekającym ciśnieniem. Ten okazuje sie być świetnym gościem, z którym można pogadać o wielu sprawach. No i ma w garażu Królową (czyli Afrykę). Po godzinie jestem gotów do drogi.
Trafiam na autostradę. Bramka. Jakaś drobna sumka. Już się cieszę, że Macedończycy tak tanio wycenili przejazd swoim hajłejem gdy po kilku kilometrach zatrzymuję mnie kolejna bramka. I kolejna. I następna. I tak kilka razy. Wystarczy, żeby się wkurzyć. Nie na sumę, tylko na ciągłe zatrzymywanie się. A ja się śpieszę. Chcę dotrzeć do Beregova najwyżej z jednym noclegiem po drodze. Wjeżdżam do Serbii, koniec autostrady. Tempo mocno spada. Kiedy znowu pojawiają się dwa pasy już od 10 km jadę na rezerwie. A stacji nie widać. Po kolejnych 60 km Trampek się poddaje. Pozostaje mi pchać go poboczem. Mili ludzie, których na parkingu pytałem o najbliższą stację, zatrzymują się aby mi pomóc. Niestety też chyba jadą na rezerwie bo nie da się nic odessać z ich baku. Kontynuuje więc spacer. Jestem w pobliżu Nis i z tego co wiem do stacji mam jakieś 5-6 km. Lekko nie będzie. Po drugiej stronie drogi zatrzymuje się jadący z naprzeciwka samochód. Wysiada z niego gość i przez cztery pasy przybiega do mnie. Pyta co się stało. Zostawiamy Trampka i wsiadamy do jego audi. Jedziemy na stację. Zjeżdżamy z autostrady i robimy jeszcze jakieś 10 km. Aleksandar załatwia butelkę, po drodze zostawia przyczepę z żywym inwentarzem i zawozi mnie z powrotem. Okazuje się, że też jest motocyklistą i zobaczył mnie z góry, przejeżdżając drogą nad autostradą. Nawinął kilka kilometrów, żeby do mnie zjechać i mi pomóc. Niesamowity gość. Brać motocyklowa na Bałkanach nie pozwala mi zginąć.



Na kilku litrach z butelki na spokojnie dojeżdżam do stacji. Uzupełniam zapasy i ruszam dalej. Przed Belgradem zjeżdżam w boczną drogę, po kilku kilometrach ładuję się w pole i w krzakach rozbijam namiot. Nie czuję się zbyt pewnie ale zasypiam. 
Doskonale wiem jaki dźwięk wydaje wybuchający granat. Mina zapewne brzmi podobnie. O północy tak pierdolnęło - jakieś na oko 100-200 metrów ode mnie, że podskoczyłem z całym namiotem. Serce momentalnie zmieniło miejsce dyslokacji i znalazło sobie rejon alarmowy w gardle. Kurwa! Czyżbym się rozłożył na polu minowym? Cisza, jak makiem zasiał. Co jest do cholery? Żadnych dźwięków, kroków nic. Wytrzymuje do świtu, trwając w niedającym odpoczynku półśnie. Rano pakuje się czym prędzej i spieprzam. Tak, że po 15 metrach muszę podnosić moto po glebie na śliskiej trawie. Nie mam pojęcia co to było. Może ktoś łowił ryby na dynamit?!
Pogoda się posypała. Jest zimno i co chwilę popaduje. Ustawiam nawigację na jak najkrótszą trasę. Lecę przez Rumunię. W którymś momencie AM wysterowuje mnie na jakąś zapyziałą leśną drogę. Jestem mokry i zmarznięty, wkurwiam sie bo tracę czas. Znowu przekraczam grancie, tym razem z Węgrami. W okolicach Nyiregyhazy wpadam na autostradę. Niestety AM nie jest zbyt aktualna. Nie ma w niej nowego odcinka. Nie ma też jak zawrócić. Okazuje się jednak, że nie było to potrzebne. Odprawa na granicy z Ukrainą idzie całkiem sprawnie. Celnicy są trochę zdziwieni moim widokiem. W końcu pora roku i pogoda mało motocyklowa. Wreszcie jestem w Beregowie.

Artura i Renatę poznałem ponad dwa lata temu na kampingu w Tokaju. Pogadaliśmy trochę próbując się nawzajem zrozumieć i tyle było tego spotkania. A jednak przez te dwa lata jakoś utrzymywaliśmy kontakt internetowy. Przed wyjazdem obiecałem Arturowi, że go odwiedzę.
Zdziwiłbym się gdyby zaczęło się inaczej. Ledwo sie przebrałem a już znalazłem się na imprezie. Nie wiem jaka jest okazja ale ekipa jest mocna. Same chłopy, sporo żarcia wódy i bimbru. Nie będę się jednak nad tym rozwodził. Dość powiedzieć, że były to upojne trzy dni. Że klimat życia tam jest nieco inny. Że gość jest najważniejszy. Że po powrocie nie potrzebuje już niczym zapijać czystej. Że mają świetny bimber i bawią się z rozmachem. No i piękny zamek w Mukaczewie, który odwiedziliśmy. Znowu jednak za mało czasu. Nie mieliśmy okazji polatać motocyklami po zakaprackich drogach, pozwiedzać. Nie można mieć wszystkiego, ale czasem naprawdę warto pielęgnować przypadkowe znajomości.









Gdy wyjeżdżam z Beregowa mam dobrą pogodę. Na granicy ze Słowacją jest spory zastój. Słowacy dosyć solidnie trzepią wszystkie auta. Uśmiecham się do celniczki aby pozwoliła mi ominąć kolejkę. Podjeżdżam pod bramkę i czekam. Celnik wychodzi i pyta czemu ominąłem kolejkę. Jakoś tak wyszło. Więcej mam tak nie robić. Przegląda pobieżnie moje bagaże. Wyciąga półlitrowe plastikowe butelki zwinięte w reklamówkę. Co to jest? Woda. Zapomniałem dodać, że ognista. Z brzoskwiń i winogron.
Słowacja ciągnie się jak zwykle, choć przecież to mały kraj. Od Svidnika wszystko juz jest znajome. Od Barwinka znane na pamięć. Dzisiaj nie ma litości. Trzeba dojechać do Elbląga. Dobrze, że pogoda jest łaskawa. Bez większych problemów, nawet bez przysypiania w siodle, wieczorem melduje się w rodzinnym grodzie. Zatoczyłem koło. Koniec. 5573 kilometry przygody. Ostatnia wyprawa na Transalpie. Moja ucieczka, która niczego nie zmieniła. Poza świadomością, że samemu też mogę dać radę.




9 komentarzy:

  1. Przepiękna relacja. Warto było czekać na nią tak długo. Piękne zdjęcia.
    Kilka dróg w Czarnogórze którymi jechałeś również zaliczyłem i oglądanie zdjęć i czytanie przywróciło miło wspomnienia.
    Ps: widzę że masz taki sam namiot jak mój ;)

    Pozdrawiam ciepło!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuje bardzo!
      Namiot Fjorda jest ze mną od 2008 roku, pewnie wypadałoby pomyśleć o zmianie ale po co skoro nie zawodzi ;)

      Pozdrawiam również !!

      Usuń
  2. Ładny opis i zdjęcia. Polecę w tym roku z dzieciakami na Bałkany, coby zobaczyli gdzi esię stary tłucze ...
    miłego!
    J

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na pewno będą zadowolone ;) Ja przynajmniej bym był hehe

      Usuń
  3. FAJNIE - NARESZCIE :) Potwierdzam - zjazd do Kotoru trzeba zobaczyć na własne oczy :) Pozdrawiam .......

    OdpowiedzUsuń
  4. hehehe, Lima II rządzi. Kupiliśmy go z myślą o wypadach rowerowych, teraz służy jako dom na moto. Na jedną osobę idealny, karimata, kufry obok buty na zewnątrz ;) Bathory świetny Trip, Bałkany na moto zjeździłem we wrześniu 2014 i w 2015 wracamy tam spowrotem :) Tomek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A u mnie to akurat jest Veig II :) Na jedną osobę bomba, na dwie daje radę, ale graty wtedy w przedsionkach. Też bym wrócił, może kiedyś się uda ;)

      Usuń