Kiedy jako dziecko pierwszy raz zetknąłem się z Tybetem, pewnie oglądając "Małego Buddę", ten niemal mityczny, obrośnięty legendami skrawek ziemi, gdzie wszyscy żyją w pokoju i zgodzie (wtedy tak mi się wydawało), zafascynował mnie od razu. Czy coś może poruszać dziecięcą wyobraźnię bardziej niż majestatyczne, ośnieżone szczyty Himalajów, ogromne przestrzenie, piękne buddyjskie świątynie, powiewające na wietrze kolorowe chorągiewki.... Z wiekiem ta fascynacja jeszcze wzrastała. Teraz jest może nieco stłumiona. Zresztą chińska kolonizacja w dużej mierze odarła Tybet z bycia czymś niezwykłym i niemal niedostępnym.
Piotr Strzeżysz w swojej książce pokazuje, że choć obarczone sporymi problemami, głównie wynikającymi z rozbieżności językowej, ale i administracyjnymi (choć mniej), dotarcie do Tybetu w dzisiejszych czasach nie jest niczym niezwykłym. Co więcej można tam zabrać z domu swój ulubiony rower i ruszyć na podbój Dachu Świata na dwóch kółkach. Właściwie.. czemu nie?
Choć daleko autorowi do wnikliwości reportera z jego opowieści wyłania się kraina w dużej mierze odmienna od dziecięcych wyobrażeń. Tybetańskie dzieci biegają za białym turystą krzycząc money! money!, a właściciele hoteli czy restauracji potrafią zerżnąć z niego wielokrotność standardowej, lokalnej ceny za usługę. Takie czasy, siła pieniądza dotarła również do kraju, z którego przyszła mądrość nieprzywiązywania się do rzeczy materialnych. Mogłoby to zniechęcać ale im dalej Strzeżysz zapuszcza się na swoich dwóch kółkach, tym bardziej nastawienie ludzi się zmienia. Nie ma problemu z przyjęciem obcego na noc, z nakarmieniem. Z życzliwością i nienachalną ciekawością. Do tego coraz bardziej w tyle pozostaje chińskie dobrodziejstwo technologiczne, a na pierwszy plan wysuwa się odwieczna prostota codziennego życiu w najwyżej położonym zamieszkanym regionie świata. Czyli im dalej w las tym ciekawiej.
Pomimo, że raczej preferuje podróże reporterskie niż rozciągnięte do formuły książki relacje z wyjazdu, Campę w sakwach przeczytałem z dużym zainteresowaniem. Choć w większym, stopniu moje dziecięce fascynację rozbudziły zawarte w niej fotografie niż treść. Ta ostatnia jednak okazała się na tyle sugestywna, że już mi się zapaliła w głowie lampka z napisem "wyprawa rowerowa". Ale nie do Tybetu, choć już wiem, że się da. Pozycja całkiem inspirująca.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz